Pierwszy tom japońsko-fantastycznej sagi mnie zauroczył. Na drugi czekałem z utęsknieniem tym bardziej, że autorka na ostatnich kartach wykończyła głównego bohatera. Jak udało się jej przywrócić go do akcji, przeczytają Państwo sami. Ale od razu ostrzegam, że drugi tom zostawia wielki niedosyt. Takeshiego jest w niej na lekarstwo, a gdy naprawdę wkracza do akcji, książka się kończy. Głównym bohaterem, a w zasadzie antybohaterem, jest lokalny policjant, który pełni rolę gangstera i odnajduje w zbrodniach drogę do sławy i pieniędzy. Nie waha się tą drogą ruszyć. Akcja toczy się na terenie dwóch państw. Pierwsze jest zorganizowane na wzór japońskiego cesarstwa. Formalną władzę sprawuje cesarz, a faktyczną szogun, który może wszystko, nawet usiąść na widowni i obserwować, jak tamtejszy komandos popełnia samobójstwo oraz kolekcjonować obcięte palce swych wasali. Drugie państwo wzorowane jest na którymś z krajów Ameryki Południowej, przechodzącym fazę komunizmu. Zaczyna się od próby wytrzebienia kultów religijnych en masse i ich kapłanów jako odpowiedzialnych za wszelkie zło i zabobon. Rzecz jasna, jak zawsze w historii, nie chodzi o żadne względy światopoglądowe, a już najmniej o tzw. dobro ludzkości. Chodzi tylko o dorwanie się do władzy i pieniędzy. Jestem wściekły, że autorka napisała coś na kształt wstępu do prawdziwej naparzanki, jaka musi nastąpić w trzecim tomie. Po skończonej lekturze drugiego tomu zostawia czytelnika na pozycji w blokach startowych, gdy padły już komendy: „na miejsca” i „gotów”. Czekam na „start”, bo z tyłkiem w górze okropnie mi niewygodnie.