Dawno polscy czytelnicy nie czekali tak niecierpliwie i tak długo na kontynuację sagi fantasy. Gdy „Kościany Galeon” Jacka Piekary wreszcie się ukazał, nie mogliśmy nie zapytać, co i kiedy będzie dalej.
Domyślam się, że nie ma Pan ochoty odpowiadać na to pytanie, ale w imieniu czytelników muszę je zadać: dlaczego tak długo czekaliśmy na „Kościany Galeon”?
Powody są dwa. Po pierwsze zawsze muszę być przekonany, że to co wychodzi spod mojego pióra jest produktem skończonym, produktem z którego jakości jestem zadowolony. Różnię się tym od wielu innych autorów, że nie interesuje mnie szybki „skok na kasę”, którego ceną jest niska jakość książki. Krótko mówiąc, ja nie piszę na kolanie, byle dojechać do końca, zgarnąć honorarium i zapomnieć. Szanuję zarówno siebie, jak i swoich czytelników, jak i bohatera, do którego przywiązałem się przez tyle długich lat, kiedy jesteśmy razem. Drugi powód łączy się z pierwszym. „Kościany Galeon” jest fabularnie dość rozrośnięty, a to wymagało również sporej objętości, bo bardzo nie lubię przemykać po scenach niczym sprinter, wolę przedstawiać świat w jego pełnej trójwymiarowej głębi, z mocno zarysowanymi postaciami drugo- i trzecioplanowymi. To wymaga wysiłku i czasu. Przypomnę tylko, że „Kościany Galeon” liczy niemal 600 stron. To jednak kawał cegły… 🙂
W „Kościanym Galeonie” sporo jest pięknych kobiet i jeszcze więcej wybornych trunków. Może więc dogłębny research w tych dziedzinach stał się prawdziwym powodem, dla którego zwlekał Pan z oddaniem książki do druku?
Nie, ja nie piję alkoholu, kiedy pracuję, bo alkohol nie nastraja mnie do wysiłku umysłowego, a do imprezowania i szaleństw, więc te dwie zmienne nawzajem się znoszą. A co do towarzystwa kobiet, to raczej też nie kojarzy mi się ono z pracą, chyba że mamy na myśli pracę innego rodzaju niż umysłowa. Choć niewątpliwie jest to również zajęcie wymagające zdolności artystycznych :).
Fakt, że długo czekaliśmy, ale za to dostaliśmy naprawdę grube tomiszcze. Z czego jest Pan szczególnie dumny w przypadku tego tomu sagi?
Z nową książką jest jak z dzieckiem, jesteśmy z niego dumni jako z całości. Ja generalnie lubię mocno zarysowane, wyraziste postaci drugiego i trzeciego planu i mam nadzieję, że to mi się udało w „Kościanym Galeonie” osiągnąć. A poza tym zauważyłem, że z dużą aprobatą u czytających spotkało się nietypowe rozwiązanie miłosnej fascynacji głównego bohatera.
Już sam tytuł książki sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z akcją toczącą się na wodzie. Czy lubi Pan pływać, czy może postawa inkwizytora Madderdina wobec żeglugi jest Panu bliższa?
Zawsze bardzo lubiłem wodę. Pływam, nurkuję, jeździłem na wielotygodniowe spływy kajakowe, troszkę szalałem na motorówkach czy skuterach, ale nie umiem żeglować i na żaglówkach mogę co najwyżej robić za balast. Jasne, że chciałbym kiedyś popłynąć prawdziwym żaglowcem, najchętniej takim stylizowanym na dawną fluitę czy pinkę. Nie wiem, czy gdziekolwiek można zwiedzić prawdziwy galeon z czasów Wielkich Wypraw, ale to też mogłoby być fascynujące doświadczenie. Zwodowany w 1566 roku galeon „Adler von Lubeck” liczył tysiąc osób załogi i żołnierzy! To jak małe miasteczko.
Ten tom to powieść przygodowa fantasy. Brak w nim wątków religijnych, a przecież Chrystus, który mieczem czyni sprawiedliwość, stanowi jeden z najważniejszych wyróżników inkwizytorskiego świata. Dotkliwie odczułam niedostatek teogonii, a mojego smutku nie mógł w całości rozproszyć genialny opis zegara, rozpoczynający książkę. Czy to zabieg celowy?
Nie zgodzę się, że brak tu zupełnie wątków natury religijnej, bo cała druga część powieści jest pełna odniesień do duchowej hierarchii opisywanego przeze mnie świata i myślę, że czytelnik może się dowiedzieć czegoś nowego. Bardzo dziękuję za miłe słowa dotyczące pierwszego opisu, bo przyznam, że właśnie w ten sposób starałem się wprowadzić czytelnika w świat alternatywnej historii naszej cywilizacji. Może się przecież zdarzyć, że ktoś zacznie lekturę cyklu inkwizytorskiego właśnie od „Kościanego Galeonu” i chciałem, żeby poczuł się od pierwszych stron o tyle komfortowo, żeby wiedzieć, do jak ukształtowanego uniwersum trafił.
Mam wrażenie, że uwziął się Pan na księży, którymi pogardza z racji swej wyższości inkwizytor. Dlaczego przy każdej okazji oskarża ich Pan o sodomię?
Oczywiście nie ja, tylko mój bohater, który ich nie znosi, bo są dla niego pewnego rodzaju konkurencją w obrębie tej samej korporacji. Wszystkie książki o inkwizytorze są pisane w narracji pierwszoosobowej, jednak odradzałbym przekładanie poglądów bohatera na poglądy autora w stosunku jeden do jednego. Pewnie, że inkwizytor ma sporo moich cech, ale to jednak inny człowiek i przede wszystkim inna epoka, a więc, co za tym idzie inne spojrzenie na świat oraz obyczaje.
Z nową książką jest
jak z dzieckiem, jesteśmy z niego dumni jako z całości.
Ja generalnie lubię mocno zarysowane, wyraziste postaci drugiego i trzeciego planu i mam nadzieję, że to mi się udało w „Kościanym Galeonie” osiągnąć.
Zapowiadał Pan, że sagę kończyć będą: drugi tom „Płomienia i krzyża” oraz „Czarna śmierć”. Tak właśnie będzie?
Tak właśnie będzie! W tej chwili pracuję na drugim tomem „Płomienia i krzyża”, którego bohaterem jest inkwizytor Arnold Lowefell. „Płomień i krzyż” bardzo głęboko sięgnie w opowieść o strukturze i tajemnicach świata, bo też Arnold Lowefell to człowiek znajdujący się w samym centrum decyzyjnym Świętego Officjum, a co za tym idzie świadom wielu sekretów. Choć oczywiście nie wszystkich, bo jak mówi bohaterka „Kościanego Galeonu”: „Wyobraź sobie, że większość z was stoi na niewielkim kopcu, z którego, przyznam to, góruje nad innymi ludźmi. Lecz za kopcem, za waszymi plecami, znajdują się wzgórza, potem góry, coraz wyższe i wyższe, jeszcze za nimi wyrastają strome szczyty ginące w chmurach. A jeszcze dalej? Może niebo i gwiazdy? – Jej głos zabrzmiał marzycielsko. – Tymczasem większość z was nawet nie potrafi odwrócić głowy i tkwi na swoim kopcu ze wzrokiem wbitym w nizinę”.
Fani cyklu głośno mówią/piszą, że po sukcesie gry „Wiedźmin” czas na grę „Inkwizytor”. Czy coś się w tej sprawie – poza pobożnymi życzeniami – dzieje?
Sprawa byłaby ogromnie skomplikowana po pierwsze z uwagi na to, że dużo łatwiej zrobić grę hack&slash, a dużo trudniej grę przygodową. Mówię przygodową, bo przecież nikt chyba nie wyobraża sobie, że inkwizytor miałby łazić po świecie i machać mieczem. Sprawa druga: koszta zrobienia gry z najwyższej czy wysokiej półki są gigantyczne i wielokrotnie przerastające budżet jakiegokolwiek polskiego filmu. Można oczywiście zrobić grę skromniejszymi środkami (jest w tej chwili na świecie spory i prężny rynek „Indie”), a dzięki dzisiejszym możliwościom reklamy i dystrybucji takie gry mogą nawet przynieść duże czy wielkie profity produkującej je firmie. Ale to niełatwa droga. Dlatego nie liczę tu na wiele, chociaż oczywiście z radością bym wziął udział w podobnej inicjatywie.