Lubię święta, na które czeka się przez cały rok. Takim świętem jest dla mnie doroczne, kolejne wydanie książki Jeremy’ego Clarksona – twarzy programu motoryzacyjnego Top Gear. Samochodami nie interesuję się tak samo jak krojem jeansów, które noszę – mają być wygodne, mieć akceptowalną cenę i podobać się mojej żonie.
Za to felietony Clarksona to miły dodatek do życia. Tegoroczny tom różni się od poprzednich, bo zebrano w nim wyłącznie materiały poświęcone różnym markom samochodów. Dla fanów motoryzacji pewną niedogodność może stanowić fakt, że felietony pochodzą z lat 2011-13, a więc nie są najświeższe. Ja czytam go z powodu niesfornego języka, niebanalnego spojrzenia na świat, dowcipu i ogólnej bucowatości, która sprawia, że wiem, iż nie mam do czynienia z mydłkowatym lalusiem, który mówi dokładnie to, co chcę usłyszeć. Nikt jak Clarkson nie wyłoży, dlaczego transport publiczny w Wielkiej Brytanii jest idiotyczny, nikt poza nim nie odważy się napisać, że ekolodzy to niezbyt lotni goście i jak nurkuje się w Australii, by żadna część ciała nurka nie zetknęła się z wodą. Przy okazji ubarwia naszą wiedzę o świecie sensacjami z życia samicy ptasznika, która całe życie spędza na dnie jamy lub wyjaśnia, dlaczego nietaktem jest poprosić w gościach o gin z tonikiem. Naturalnie, pisze też o samochodach i nawet taki laik jak ja ma uciechę, gdy czyta, że: „Mamy zatem Audi Q5, Q7, R8, A1, A3, A4, A5, A6 i A8, a teraz także A7. W tym miejscu zdradzę wam pewien sekret. Wszystkie te samochody są takie same”.
Dla mnie Clarkson może pisać równie dobrze o rozmnażaniu rozwielitki lub polimeryzacji mikroblokowej, wiem, że będę dobrze się bawić.