Dawno nie miałem do czynienia z tym typem literatury, o którym myślałem, że umarł wraz z Sincalairem Lewisem i Johnem Updike’iem. Tymczasem współczesny autor kryminałów odświeżył i wlał nowego ducha w spokojny, piękny literacko opis prowincjonalnej Ameryki lat 60-tych. Jest to Ameryka biała, chrześcijańska, nietargana jeszcze hipisowskimi hasłami, niewstrząsana muzyką Beatlesów, nietknięta rewolucją seksualną. Kennedy i Martin Luther King nadal żyją.
W Minnesocie, w niedużym miasteczku dochodzi do śmierci małego chłopca, który z niewyjaśnionych przyczyn ginie pod kołami rozpędzonego pociągu. To wydarzenie sprawia, że w życiu Franka i jego młodszego brata następują poważne zmiany. Żadne rodzicielskie zakazy nie są w stanie powstrzymać chłopców przed wtykaniem nosa w sprawy dorosłych, a w związku z tym odkrywają świat brutalności, tajemnic i półcieni, w którym nie obowiązuje podział na bezwzględne dobro i oczywiste zło. W tym nowo poznawanym świecie objawia się się też tytułowa łaska Boga, o którą modli się pastor – ojciec chłopców. Historia na poły kryminalna, która opowiada o dochodzeniu do prawdy o morderstwach, jakie zdarzyły się w miasteczku, jest tylko pretekstem do poruszenia problemu, z którym mierzą się wszyscy ludzie wierzący: dlaczego Bóg dopuszcza do istnienia zła. Autor w kunsztowny, nieprzesądzający sposób pokazuje, jak różne są postawy ludzi wobec nieszczęścia oraz jak nieoczywistą sprawą jest tytułowa łaska.
Naprawdę dawno nie czytałem współczesnej prozy, o której bez wahania mógłbym powiedzieć, że to znakomita literatura piękna.