W wywiadzie Witold Gadowski wyjaśnia, komu nie podaje ręki, kto jest, a kto nie jest ostoją moralności oraz dlaczego w Warszawie łatwiej dostać po gębie niż w Krakowie.
Zbiór felietonów Witolda Gadowskiego zapowiadany był z dużym wdziękiem, a autora przedstawiano jako prawdziwego mężczyznę: niezależnego, nie do kupienia, którego poza prawdą nic już nie obchodzi. Felietony dotyczą spraw politycznych, przez które przy rodzinnych stołach nieraz dochodzi do kłótni i rękoczynów. Autor reprezentuje zdecydowanie prawą: patriotyczną i religijną stronę barykady. Bez ogródek i po nazwiskach wskazuje szkodników w sferze publicznej, do jego szczególnych „ulubieńców” zalicza się na przykład prezydent Krakowa Majchrowski.
Dla kogo napisał Pan „Lokal dla awanturnych”? Dla tych już przekonanych, czy dla tych, których i tak z pewnością do Pana poglądów nie da się przekonać?
Nikogo nie przekonuję. Staram się opisywać świat tak, jak go widzę, stosując kategorie, które rozumiem. Nie wiem, czy to jest prawicowe, czy lewicowe i w ogóle o to nie dbam. Wydaje mi się, że często ocieram się o zupełnie alternatywne widzenie gospodarki i nie ukrywam, że wśród moich lektur jest Naomi Klein, szczególnie do myślenia dało mi „No logo” i „Doktryna szoku”. Ja nie jestem klasycznym prawicowym czy konserwatywnym autorem. Mam poglądy niepodległościowe, często prawicowe w warstwie symboliczno-społecznej, ale nie powiedziałbym, że mój stosunek do rynku jest prawicowy. Zawsze było mi bliżej do chadeckiego widzenia świata. Jestem chadekiem i to także w tych kwestiach, w których prawicowcy zarzucają chadekom ubieranie się w szaty etyczne socjalizmu.
Nie odpowiedział mi Pan na pytanie.
Czy ja się staram kogoś przekonać? Nie. Przekonać kogokolwiek do zmiany poglądów jest trudno, ale stosując zdrowy rozsądek i prostą logikę, można czasem komuś wykazać, że nie pomyślał o czymś w sposób całościowy. Wolałbym tak oddziaływać, czyli pokazywać inne strony tego, co nazywamy utartymi schematami.
Zastanawiam się, czy dużo ma Pan procesów sądowych? Nazywa Pan polityków bezwstydnikami – a to jedno z najlżejszych określeń, jakie w Pana felietonach padają – o pani Magdalenie Sroce pisze Pan, że co najmniej nie zna się na tym, co robi, a gdyby nie jej koneksje z panem Majchrowskim, to daleko by nie zaszła. Wytyka Pan ludziom błędy, a oni lubią za to pozywać do sądu.
Zaskoczę, ale nie mam w tej chwili procesów o zniesławienie, natomiast większość procesów, które miałem i które jeszcze się toczą, dotyczą okresu, gdy zajmowałem się jeszcze na poważnie dziennikarstwem śledczym i opisywałem przeróżne patologie. To rzeczywiście powodowało procesy.
Tam dotykał Pan wielkich pieniędzy.
Tak, dotykałem wielkich pieniędzy, wchodziłem komuś w paradę. Natomiast to, że mam jakąś opinię na temat działań konkretnych osób jeszcze nie spowodowało żadnego procesu. Prawdopodobnie jest tak, że te osoby uważają mnie za autora, z którym nie warto polemizować, oszołoma. Mam pewną etykietę w antagonistycznych wobec mojego myślenia sferach i one trochę mnie lekceważą, a trochę im trudno polemizować z logiką i zdrowym rozsądkiem, nawet jeśli z nich wynikają radykalne opinie. Nie mam procesów o zniesławienie, wynikających z moich publicystycznych działań. Miałem taki początek z Kulczykiem, kiedy Ćwiąkalski zaczął występować w jego imieniu. Chodziło o to, że w jednym z publicystycznych tekstów napisałem, że Kulczyk ma też swój udział w „taśmach prawdy” jako aktor. Reakcją było zaprzeczenie i groźba, że każdy, kto o tym pisze, znajdzie się przed sądem. Wtedy publicznie stwierdziłem, że sprostować mogę charakter pana Kulczyka, ale nie to, co napisałem i na tym się skończyło. Potem pan Kulczyk zszedł z tego świata.
Zadarł z Panem i proszę, jak skończył.
To była koincydencja wypadków, a nie skutek moich opinii. Nikt mi nie wytacza procesów, nawet Majchrowski, w którego walę jak w bęben i uważam go za szkodnika.
Życzy mu Pan miłego kandydowania i ostrzega, że będzie mu patrzył na ręce. To brzmi jak groźba karalna.
Będę mu patrzył na ręce i będę się zastanawiać, jak go wysadzić z fotela. Ale ponieważ jestem niezwiązany z żadną strukturą polityczną, to mogę sobie marzyć. Może czasem moje opinię znajdują pewien oddźwięk.
Czy wśród dziennikarzy wielu jest takich, którzy przyznają się do znajomości z Panem? Zacytuję fragment z Pana książki: „Potraktujcie mój felietonik raczej jako publiczne ostrzeżenie dla kilku gnojków, którzy zawód dziennikarza pomylili z profesją publicznej dziwki”, potem jest o burdelu, a dalej, że „kurwa nie może iść na czele procesji” – to też o nich właśnie.
Szczerze mówiąc jest wielu byłych kolegów, którym nie podaję ręki. Oni wiedzą o tym, więc raczej mnie omijają. W środowisku dziennikarskim znam poglądy ludzi, z którymi się zadaję, ale generalnie nie lubię przebywać w tym środowisku, bo to nic przyjemnego. Uprawiam ten zawód już dwadzieścia parę lat i przez ten czas zdążyłem się napatrzeć na różne postawy, transformacje, różne zachowania. Stąd moja opinia, że to środowisko w Polsce nie ma najmocniejszej konstrukcji moralnej.
Czy jest w Polsce takie środowisko, które ma mocną konstrukcję moralną? Bo Kościołowi też Pan potrafi przyłożyć za zbytnią postępowość.
Sam jestem członkiem Kościoła, ale wymagam od niego jednej rzeczy: wymagam postaw odważnych. Uważam, że weszliśmy w taki okres historii Polski, w którym Kościół już nie może chować głowy w piasek, powinien po prostu być w przestrzeni publicznej, społecznej i wziąć na siebie pewne obowiązki, także jeśli chodzi o kształtowanie pewnych postaw społecznych.
Pisze Pan, że kapłani powinni być rycerzami.
Sutanna to zbroja – ciągle to powtarzam. Nie ma teraz miejsca na letnie postawy hierarchów i duchowych. Jeżeli któryś z nich mąci i zaciera granice między dobrem a złem albo między tak a nie, to uważam go za szkodnika i otwarcie o tym piszę. Nie sądzę, żebym w ten sposób wyrządzał krzywdę Kościołowi, natomiast uważam, że ludzkie postawy należy piętnować, jeżeli nie służą temu, do czego ci ludzie zostali powołani.
Wrócę więc do pytania, gdzie szukać ludzi o niezachwianej moralności? Gdzie jest elita moralna, skoro nie w Kościele, nie wśród polityków, nie wśród dziennikarzy?
To trochę uproszczenie. O politykach nie mam najlepszego zdania, o dziennikarzach również, natomiast znam wielu bardzo przyzwoitych i porządnych duchownych i chciałbym, żeby oni nadawali ton Kościołowi w Polsce. Kościół ma w tej chwili wielką rolę do odegrania i powinien to robić, nie uciekając w mity o apolityczności Kościoła, o oddzieleniu sacrum od profanum. Nie można chować się za bon motami filozoficznymi, tylko widzieć rzeczywistość taką, jaką ona jest i wypowiadać się o niej nie tylko w sferze doktryny, religii, ale także w sferze społecznej. To są pasterze, a od pasterzy trzeba wymagać więcej niż do zwykłych owieczek.
Gdyby Pan był Katonem, jakim hasłem zastąpiłby Pan wezwania do zburzenia Kartaginy?
W momencie, gdy telewizja publiczna była pod władzą politruków z PO-PSL-SLD, powtarzałem, że cokolwiek by się nie działo, należy ich stamtąd wyrzucić, bo straszliwie każą świadomość społeczną kłamstwem. Lokalnie mówię ciągle, że Majchrowski musi odejść i będę to powtarzał tak długo, aż ten człowiek będzie piastował urząd prezydenta Krakowa. Pewnie takich sformułowań znalazłoby się jeszcze kilka, bo do pewnych rzeczy trzeba wracać do znudzenia, aż się wbiją ludziom do głowy.
Umie Pan napisać pięknie o patriotyzmie, pięknie, że aż ciarki przechodzą. Mam tu na myśli felieton „Kolumbowie i eunuchy”, w którym pisał Pan o Powstaniu Warszawskim, o podziemnej armii, która idzie po degeneratów. Dziś wokół patriotyzmu panuje pewna dychotomia. Są ludzie, którzy nie wstydzą się mówić o Ojczyźnie, i są tacy, którzy deklarują, że patriotyzm to obciach, wiocha i zaścianek.
Podziemna armia idzie po cwaniaczków i ludzi niezwiązanych z Polską. To są ziarna, które rosną i wydają plon. Cieszę się, gdy widzę koszulki młodych ludzi, widzę modę na Żołnierzy Niezłomnych, na Powstanie Warszawskie – to jest właściwy kierunek. My się nie mamy czego wstydzić, za czym chować. Jesteśmy ciekawym narodem o bardzo dobrej historii, nigdy nie gnębiliśmy nikogo w sposób zorganizowany, nie popełnialiśmy masowych zbrodni, natomiast byliśmy odważni, bohaterscy, potrafiliśmy walczyć; jeżeli już dochodziło do tego, to potrafiliśmy się bronić. Jestem przekonany, że to jest istota polskości. Profesor Andrzej Nowak, którego znajomością i przyjaźnią cieszę się od lat, co jest dla mnie wyróżnieniem, zawsze powtarza, że polskość to jest wspólnota etyczna. Do tej wspólnoty może się każdy zapisać, obojętnie, czy ma niebieską, czy czerwoną skórę. Pod jednym wszakże warunkiem, że godzi się na to, co jest zbiorem wspólnych dla nas wszystkich wartości. Polakiem może być przybysz, który tu przyjechał i po prostu chce być w tej wspólnocie, a nie-Polakiem może być ktoś, kto tu mieszka od 50 lat. To wygodna i bardzo pozytywna definicja, pokazująca, że możemy działać szerzej, niż niesie to pojęcie narodu, historii, tradycji, religii… Wspólnota etyczna to jest naprawdę piękna perspektywa. Dzięki temu polskość nie jest obciachem. Polskość jest dziś czymś bardzo modnym i czymś bardzo perspektywicznym w skali Europy. Kiedy wszystkie inne wspólnoty etyczne się kruszą i rozpadają, naraz, ad hoc sztukowane są inne wspólnoty, które są w ogóle nietrwałe. Przy całym zamieszaniu, jakie panuje na zachodzie Europy, my mamy dziś otwarte okno historii.
Widzę trójkę pisarzy, którzy przewidzieli losy Europy. W porządku chronologicznym to Chesterton, Raspaile i Houellebecq. Słyszę wiele głosów oburzenia na moją fascynacje pisarstwem Houellebecq’a. Kompletnie się z nim nie zgadzam, jeśli chodzi o podstawy ideowe, ale nie mogę mu odmówić raz – talentu, dwa – uczciwości, trzy – profetyczności w tym, co pisze.
Chciałabym podzielać Pana optymizm.
Bo z tym wiąże się obowiązek. Bycie Polakiem dziś, to nie tylko trawienie sobie miłych przekonań i bajek o naszej przeszłości. To obowiązek pokazywania tego, co możemy dziś zaoferować kurczącej się Europie. Polska chcąc nie chcąc, często bez własnej zasługi, stała się depozytem wartości starej Europy. Od tego depozytu, od tego korzenia, może na nowo odrastać drzewo Europy. Nie widzę innego narodu, który by w taki sposób przeniósł tę wspólnotę. Ludzie często mówią: „A, co my możemy? Co do nas zależy? I tak zrobią, co chcą”. Po pierwsze: kto zrobi, co chce? Zrobi, jak mu pozwolimy. A po drugie, lenistwo i brak wysiłku intelektualnego oraz brak zorganizowania to najgorsze grzechy, które można dzisiaj popełnić przeciwko polskości. Polskość musi być aktywna i ona będzie coraz mocniej oddziaływała; ta aktywna polskość w momencie, kiedy wszyscy zdamy sobie sprawę, czym ona jest. To nie tylko te kapliczki przy drodze, symbole, Jezus Chrystus Król Polski, Maryja Królowa Polski – to jest bardzo piękne, ale z tego wynikają konkretne obowiązki.
Jednym z obowiązków, o których Pan pisze, są słowa. Znów zacytuję: „Słowa mają moc i znaczenie. O słowa toczono największe wojny”. „Odbudowanie znaczeń, ochrona ważnych słów to wielkie wyzwanie”. Dlaczego to takie ważne?
Żyjemy w epoce symulakrum, czyli oderwania słów od ich pierwotnych znaczeń, to mapa bez terytorium albo opis jednoznacznie kiedyś kojarzonego kiedyś zjawiska, które ma dziś oznaczać coś innego. Tak wykrzywiono pojęcie tolerancji. Tolerancja oznacza, że godzę się na współegzystencję, ale nie akceptuję. Tolerancja nie jest równoznaczna z akceptacją, a tymczasem dziś przestawia się nam tolerancję jako afirmację i obowiązek, więc jeżeli godzę się, żeby w moim kraju żyli na równych prawach – będę walczył o ich prawa – ludzie, którzy mają inną orientację seksualną, inne myślenie o patriotyzmie, które kłóci się z moim pojmowaniem tego pojęcia, to nie znaczy, że ja to afirmuję. Będę z tym dyskutował, ale też nie zgodzę się na gnębienie tych ludzi, dopóki oni nie przekraczają pewnej umowy; powiem za Rousseau – umowy społecznej. Uważam, że polskość to dobrze pojmowana tolerancja. Pierwsza Rzeczpospolita była doskonałym państwem według pomysłu Arystotelesa. Było to państwo, w którym świadomi obywatele, których było na to stać, poświęcali swój wysiłek dla rzeczy wspólnych. Arystoteles, czego dziś się nie powtarza, akceptując jego poglądy bezwarunkowo, głosił pochwałę niewolnictwa i wykluczenia pewnych grup z kręgu świadomych obywateli i pierwsza Rzeczpospolita była takim krajem. Panowała w niej – naturanie do pewnego czasu – tolerancja. Zaczęła się psuć, gdy tolerancja została naruszona Jeśli teraz mówimy, że Arystoteles to baza i podstawa europejskiej filozofii, to sięgnijmy do pierwszej Rzeczpospolitej – tego bardzo przedziwnego ustroju społecznego, który wbrew epoce, wbrew rozwojowi cywilizacji, wbrew warunkom zewnętrznym akurat w Polsce się rozwinął. To nie był przypadek. To, że ta Rzeczpospolita przepadła – widocznie nie mogło być inaczej. Splot niekorzystnych warunków historyczno-geopolotycznych tak zadziałał. Sam fenomen Pierwszej Rzeczpospolitej, zwłaszcza u schyłku epoki Jagiellońskiej, powinien być opisywany we wszystkich podręcznikach jako modelowy przykład zaistnienia państwa innego typu. Państwa, które nie było tworzone ideologią, ale pewną praktyką społeczną, właśnie tolerancją. Dziś mówienie, że my jesteśmy nietolerancyjni, to absurdalne, propagandowe nadużycie. Nie znam bardziej tolerancyjnego narodu niż naród polski na przestrzeni swojej historii.
Nikt nas tolerancji i demokracji nie musi uczyć, to raczej my wiele moglibyśmy Europę w tym względzie nauczyć.
Wszędzie trwały wojny religijne, a u nas panowała tolerancja religijna. Arianie spokojnie sobie mieszkali z protestantami, katolikami, prawosławnymi, żydami – to było cudowne państwo, cudowny model, nadal nieopisany i niezdefiniowany w literaturze światowej.
Tocqueville poświęca wiele słów różnym narodom, ale gdyby znał doświadczenia polskie, to sądzę, że napisałby o tym osobną pracę: o niezwykłej republice, która się w Polsce rozwinęła samoistnie, bez żadnej ideologii.
I bez wzoru.
Bo skąd by ten wzór miała czerpać? Nie było mowy o demokracji amerykańskiej, o demokracjach europejskich, trwały absolutyzmy, wojny religijne, a my rozwinęliśmy bardzo ciekawy model państwa, które było silne siłą pewnej zgody społecznej. Nawet liberum veto bym dzisiaj bronił, bo w swoim założeniu było szacunkiem wobec głosu jednostki, czyli czymś, co dziś jest kompletnie zaprzeczane. Liczą się tylko masy i populistyczne hasła. Zaś liberum veto zabezpieczało wolny głos obywatela. Nakazywało szacunek i prowadzenie dyskusji aż do momentu osiągnięcia konsensusu. Oczywiście potem zagrało w zupełnie innym kontekście. Dziś uważam, że było to niesłychane osiągnięcie, nawet utopijne, bo nigdzie już potem go nie stosowano.
Porozmawiajmy o literaturze. Z Pana felietonów wnoszę, że sporo Pan czyta. Z poetów wymienia Pan Chestertona, Broniewskiego, Herberta, o prozaikach nie wspominając, Benedyktem Chmielowskim ogania się Pan od ćmy czy innej strzygi. Ludzie zazwyczaj tłumaczą się, że nie mają czasu na lekturę, a Pan – taki aktywny człowiek, sporo Pan pisze, dużo Pan jeździ – znajduje na to czas?
Czytanie i pisanie to szczególny sposób porządkowania myślenia. Bez takiej higieny nie da się formułować własnych sądów. Obowiązkiem zawodowym publicysty jest czytanie.
Obawiam się, że jest Pan odosobniony w tym poglądzie. A na pewno w praktyce.
Wiem, że moi koledzy dużo czytają innych kolegów i czytają się nawzajem. Tym napędzają swoją publicystykę. Uważam to za jałowe, bo kręcimy się wokół bon motów aktualnie modnych. Gdy zaś sięgniemy do bogatego skarbca jak chociażby literatura staropolska, wtedy oddychamy zupełnie innym powietrzem i zyskujemy dystans do tego, co się dzieje teraz. Czytam w sposób nieuporządkowany, nie są to lektury w hamaku pod lipą w pięknym, hesperyjskim sadzie, tylko gdzieś w pociągu, w biegu, czasami w nocy słucham audiobooku. Ważne są też rozmowy. Zaniedbaliśmy je. Mam szczęście mieć w Krakowie grono kolegów, którzy nie podzielają moich poglądów. Ich poglądy polityczne rozpościerają się od komunizowania, przez socjalizowanie aż do konserwatyzmu. Są też koledzy będący specjalistami od biochemii bądź matematyki. Nie spotkałem nieprawicowego matematyka. Matematyk rzadko zastanawia się nad procesami społecznymi, ale jeśli to robi, zawsze dochodzi do bardzo prawicowych, zdroworozsądkowych wniosków. Zdrowy rozsądek jest utożsamiany z prawicowością i konserwatyzmem. Mając szczęście mieć takich kolegów, toczę z nimi dyskusje, które przynoszą mi mnóstwo inspiracji. Kiedyś rozpoczęliśmy takie seminarium „Pod Gruszką”…
Rozumiem, że to knajpa?
Tak, rozpoczęliśmy tam seminarium pod tytułem, sformułowanym przez kolegę, który jest filozofem i biochemikiem, „Kto jest wrogiem?”. Zastanowiliśmy się: czego wrogiem. Przyniosło to tak ciekawe konsekwencje myślowe, że przy którymś spotkaniu, podsumowując nasze biesiady, zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie oszaleliśmy, czy nie wpadliśmy w spiskową teorię dziejów. To różnorodne grono doszło do jednorodnych wniosków. Wrogiem są ci, którzy dybią na wolność jednostki, którzy chcą ujednolicić, umundurować, zglajszachtować. Po tej konstatacji zaczęliśmy poszukiwać, gdzie są takie środowiska, które najbardziej dybią na tę wolność. To nas doprowadziło do jednego punktu wspólnego, że wrogiem jest niekontrolowany, ponadnarodowy kapitał. A od takiej konstatacji do alterglobalistów i Naomi Klein to tylko krok. Do tej myśli doprowadziły nas nie rozważania polityczne, tylko myślowe eksperymenty. Kiedyś poświęciliśmy trzy wieczory rozważaniom na temat istoty boskiej, czy to w ogóle jest istota? To było niesłychane, ludzie dosiadali się do naszego stolika, po jakimś czasie odchodzili mówiąc, że to rozpasanie umysłowe, a tymczasem była to wymiana poglądów między ateistami, deistami, katolikami i na przykład prawosławnym żydem, synem rabina, z którym się nigdy nie zgadzam, a który jest tak uczciwy i inspirujący w dyskursie intelektualnym, że nie potrafię przeżyć tygodnia, żeby z nim się nie zetrzeć.
A teraz proszę powiedzieć prawdę, skoro dzieliły was tak różne poglądy, ile razy doszło przy tych dyskusjach do mordobicia?
Ani razu, bo nikt nie stosował świńskich chwytów ani argumentów ad personam, ad absurdum. To zwykle chwyty, które powodują mordobicie, ale nie służą wymianie intelektualnej. Ponieważ wszyscy podchodziliśmy z zaciekawieniem do swoich głosów, poszukiwaliśmy wewnętrznych sprzeczności i je syntetyzować. To była piękna przygoda. Sądzę, że jest już niemożliwa w innych miastach Polski, nie obrażając tych miast. Trudno mi sobie wyobrazić w Warszawie grono gentlemanów, którzy przez kilka godzin spierają się o charakter uniwersaliów i ani razu nie pada w tym nazwisko Kaczyński, Tusk czy jakiekolwiek inne dziś kojarzone nazwisko. A w Krakowie to ciągle możliwe, przy kufelku, tylko żeby nie zaprószyć sobie mózgu za bardzo. To fenomen krakowskich kawiarni, one przetrwały, a co więcej zauważyłem, że do naszego stolika dosiada się wielu młodych ludzi. Najpierw słuchają, potem mają swoje zdanie, potem coś ciekawego wnoszą. Tworzymy pewien obyczaj. Ktoś, kto się zachowuje intelektualnie nieładnie, czyli fauluje, jest zbywany milczeniem, aż sam zrozumie swoje nadużycie. Mordobicia oczywiście wiszą w powietrzu, gdy się zjawiają nałogowi ateiści. Jest taki dzień, gdy w klubie „Pod Gruszką” gromadzą się osobiści nieprzyjaciele Pana Boga, czyli klub wolnomyślicieli spod sztandaru Hartmana. Oni mają w sobie agresję, usiłują nas obrażać, dogadywać i wtedy pachnie mordobiciem. Ponieważ to jest Kraków, kończy się na ostrych uwagach.
Czytanie i pisanie to szczególny sposób porządkowania myślenia. Bez takiej higieny nie da się formułować własnych sądów. Obowiązkiem zawodowym publicysty jest czytanie.
A za co Pan lubi Sergiusza Piaseckiego?
Zastanawiam się, za co mógłbym go nie lubić. Ale najbardziej lubię go za niezależność, za wolnomyślicielstwo posunięte do granicy chuligaństwa. W polskiej literaturze chyba tylko jeszcze Bobkowski tak szczerze wyrażał swoje poglądy, jeszcze może Mackiewicz, ale Mackiewicz i Piasecki to dwie strony tego samego medalu.
Piasecki uratował Mackiewiczowi życie, nie rozwalając go mimo rozkazu.
Miał go zastrzelić za rzekomą kolaborację z Niemcami. Na szczęście do tego nie doszło i chwała im za to. Dla mnie Piasecki to uosobienie wolnego człowieka w polskich realiach. Jak można było być wolnym i jaką się za to płaciło cenę. Biedak umarł w pokoju bez wody, w Hastings, w nędzy, schorowany i zapomniany. Przywrócenie polskiej publiczności Piaseckiego trwa do dziś i nadal nie jest to postać znana powszechnie. Pisarze często lepiej przewidują przyszłość niż naukowcy. Raspaile jest tego dowodem. W 1973 roku pisał ksiażkę „Obóz świętych”. Jeśli czytam tę książkę dziś, to aż dreszcz po plecach biega, tak ona jest aktualna. Opisał mechanizmy, które wtedy się dopiero lekko rysowały. To książka nieprzyjemna, jej lektura nie zostawia miłego odczucia, ale bardzo profetyczna. Widzę trójkę pisarzy, którzy przewidzieli losy Europy. W porządku chronologicznym to Chesterton, Raspaile i Houellebecq. Słyszę wiele głosów oburzenia na moją fascynacje pisarstwem Houellebecq’a. Kompletnie się z nim nie zgadzam, jeśli chodzi o podstawy ideowe, ale nie mogę mu odmówić raz – talentu, dwa – uczciwości, trzy – profetyczności w tym, co pisze. Opisuje wszelkie choroby, które trapią Europę. Jest lubiany przez bardzo snobistyczne kręgi, które może go nie czytają, ale na pewno posiadają. Houellebecq przyjechał na spotkanie do najstarszej księgarni krakowskiej na rynku, dziś tam jest Matras. Miał trochę czasu do spotkania, więc wyruszył w miasto. Pod dwóch godzinach, gdy już był spóźniony na spotkanie, organizatorzy zaczęli go poszukiwać i znaleźli go w jakiejś spelunie, pijącego z menelami, z którymi w ogóle nie mógł się dogadać, bo oni nie mówili w żadnym języku. Ale on znakomicie się w tej kompanii czuł. To jego typowe zachowanie. Podoba mi się jego świadoma abnegacja i wręcz pogarda dla wartości, którym hołduje większa część Europejczyków. Oczywiście jego fiksacje seksualne to osobna sprawa. Ale jest szczery i brutalny – a to w literaturze jest ważne. Wszyscy mówią, że to lewak. Nie wiem, czy to lewak czy prawak, na pewno jest anarchistą. Ale trudno nie być anarchistą w dzisiejszej Zachodniej Europie.
W jednym z felietonów opisuje Pan, jak to w TVN-ie wyśmiewano polskiego orła, że to zwykły orlik, tchórz i padlinożerca.
To pokazuje, jak można zgłupieć.
Znalazłam dla Pana odpowiedni fragment ze współczesnej literatury. Nie wiem, czy Pan ceni polskie fantasy, jego twórcy jak matematycy są mocno prawicowi poza naprawdę nielicznymi wyjątkami. W najnowszym tomie „Achai”, kończącym sagę, jest świetna scena, w której filmowca ubrano w polski, oficerski mundur i on tłumaczy, że nie bardzo wie, komu ma salutować. Jeden z oficerów mu tłumaczy, że saluty to sprawa drugorzędna, najważniejsze, żeby nikomu się nie kłaniał, bo polski orzeł nikomu się nie kłania. To jemu się kłaniają.
Mam do tego dwie uwagi. Po pierwsze nie jestem miłośnikiem fantasy, ale znam jego autorów. Znam Marka Oramusa – jednego z pionierów tego gatunku. To cudowny, dziś starszy pan, pracowałem z nim kiedyś w jednej redakcji. To człowiek mądry, o dużej erudycji. Trochę znam Jęczmyka. To ludzie, którzy debiutowali w PRL-u jak Janusz Zajdel. Nie można wtedy było mówić wprost, więc uciekali w pewien sztafaż science-fiction czy fantasy. Tam przemycali pewne bardzo mądre myśli. Pracowałem z Jarkiem Grzędowiczem, który do dziś z powodzeniem uprawia tę literaturę. Andrzej Pilipiuk, pochodzi z Krakowa, to bardzo ciekawy pisarz. To ważne, że powstał krąg ludzi, którzy uciekli w swoją niszę i byli wolni. To w tym środowisku cenne. Druga moja uwaga, to anegdota związana z Wieniawą Długoszowskim, który pewnej nocy tak mocno narozrabiał w warszawskich knajpach, że dowiedział się o tym naczelnik Piłsudski i wezwał go do siebie. Wieniawa przyszedł ubrany w garnitur i cylinder. Piłsudski zniesmaczony pyta, co to w ogóle jest za strój, nigdy go wcześniej w takim ubraniu nie widział. A Wieniewa odpowiedział, że nie godzi się, by Pan naczelnik prał w mordę polskiego oficera. To cudowny, niebywały polski duch. Nie ukrywam, że mam wielki sentyment do Marszałka. Tu znowu objawia się moje rozdwojenie. Sytuuje się mnie na prawicy, a jestem wielbicielem socjalisty.
Ale Piłsudski z tego pociągu wysiadł.
Wysiadł, ale do końca nie wyzbył się swoich przekonań i myślę, że to było niezwykle zdroworozsądkowe. Widział, że nie da się uprawiać ideologii, kiedy dzieje są burzliwe, interwencjonizm państwa jest konieczny, a jak trzeba, to trzeba i przewrót zrobić. Piłsudski miał do demokracji bardzo ambiwalentny stosunek. Odkrywam, że – zachowując oczywiście proporcje i nie porównując się do Marszałka – do dzisiejszej demokracji zaczynam mieć bardzo ambiwalentny stosunek.