Dostaliśmy właśnie starannie wydany zbiorek wczesnych opowiadań Kurta Vonneguta z przedmową Dave’a Eggersa, która – to rzadkie zjawisko – naprawdę wprowadza w klimat zasadniczej części książki. Opowiadania powstawały w latach 50. ubiegłego wieku i dzięki ich pisaniu do gazet Vonnegut próbował zarabiać na życie.
Ten zbiorek jest dowodem na to, że artyści powinni cierpieć niedostatek i być zmuszeni zarabiać na swej sztuce, bowiem tworzą wtedy utwory wartościowe i zrozumiałe. Autor nawet pisząc większe powieści lubował się w krótkiej formie, o czym świadczą niedługie rozdziały jego książek i wyraźnie widać, że w zwięzłym budowaniu fabuły odnajdywał się znakomicie.
Jego opowiadania nie odkrywają nieznanych światów. Poruszają prosto proste sprawy; mówią o przyzwoitości, miłości, oszustwie i wpływie pieniędzy na ludzi. Każde z opowiadań zmierza do kulminacji, na którą czekamy niecierpliwie od pierwszych słów. Vonnegut okazuje się mistrzem wciągania czytelnika w sieć zdań, z której może się wyplątać tylko wtedy, gdy dotrwa do końca i dowie się od autora tego, co i tak wiedzieć powinien: że trzeba kochać, że piękno i dobro są ważne, że życie to nie żarty, że wokół nas są ludzie, którzy nas potrzebują. Na tym właśnie zasadza się w moim pojęciu piękno i rola literatury, która apeluje do tego, co jest w nas najlepsze, ludzkie.