Z Grahamem Mastertonem o straszeniu, seksie i gołąbkach rozmawiała Magdalena Mądrzak.
To nie przypadek, że rozmawiam z mistrzem horroru zaraz po Helloween. Muszę przyznać, że czuję się niepewnie, siedząc naprzeciw mężczyzny, którego głowa wypełniona jest przerażającymi pomysłami i obrzydliwymi potworami.
Wiodę wyjątkowo, bardzo wyjątkowo spokojne życie. Jestem zupełnie normalny. Choć gdy tak spojrzę na moją karierę wstecz, to myślę, że normalna osoba nie dałaby rady tego wszystkiego zrobić.
Czy może mnie Pan zapewnić, że jestem bezpieczna i że na przykład nie zawarł Pan paktu z diabłem: dusza w zamian za pisarki sukces?
Przecież nie pisałem tylko o demonach, diabłach i innych przerażających rzeczach, ale także sagi historyczne, wzruszające romanse, poradniki seksuologiczne, thrillery. Pisałem o rzeczach, które uważałem, że będą dla ludzi ekscytujące. Gdy tworzyłem pierwszą książkę o demonie, który powraca z piekieł, przekonałem się, jakie to pasjonujące i że ludzie uwielbiają być straszeni. Jedną z metod straszenia jest przywoływanie wszystkich starych demonów i diabłów z legend oraz mitów, sięganie do czasów średniowiecza, gdy ludzie niezrozumiałe zdarzenia, jak na przykład pomór bydła tłumaczyli sobie działalnością demonów. W Irlandii, gdy ktoś umierał, słyszano, że to banshee wyje gdzieś mglistą nocą, a tymczasem był to z pewnością tylko wiatr. Nie rozumieli zjawiska zarazy, chorób, więc wskazywali na czarownice, jako istoty winne wszystkiemu.
Skoro wyklucza Pan zawarcie paktu z diabłem, jakie są w takim razie źródła Pana sukcesu? Ma Pan w dorobku ponad 80 książek, dwa ryzy tyle opowiadań, do tego wiersze, poradniki. Czy wie Pan, ile egzemplarzy książek Pan sprzedał?
Nie mam najmniejszego pojęcia.
Dlaczego jest Pan tak popularny?
Są dwa powody. Po pierwsze, gdy piszę, jestem bardzo zdyscyplinowany. Jako dziennikarz przeszedłem trening. W staromodnych gazetach sposób przedstawienia opowiadanych historii był bardzo ważny. Sprzedaż egzemplarzowa była bardzo istotna, bo z wydawaniem gazet wiązało się z ogromne ryzyko finansowe. Trzeba było mieć pewność, że to, co zostało napisane, sprzeda gazetę. Tak jak w przypadku magazynu dla panów, w którym pracowałem. Trzeba było pisać o tym, czego czytelnicy chcieli, a nie to, co mnie się podobało, pisałem o tym, czego potrzebowali, co lubili, co ich interesowało, co podniecało i co przerażało. Z perspektywy czasu oceniam, że zostałem doskonale przeszkolony. Zawsze też staram się uczynić moich bohaterów prawdziwymi, realnymi ludźmi. Są zwykli i wstawiam ich w codzienne, realne otoczenie. Poza problemami z na przykład demonem, mają zwyczajne problemy z płaceniem czynszu albo z tym, że ich biznes nie idzie dobrze, albo ukochana im umarła i wtedy, gdy nadchodzi demon, to czytelnika to obchodzi, to podkręca atmosferę i budzi strach.
Nie obawia się Pan, że przedstawiony przez Pana demon albo wiedźma, dowiedzą się o tym, nie spodoba im się Pana opis, a wtedy w zemście rzucą na Pana klątwę? A mówiąc serio, wierzy Pan w nadprzyrodzone moce?
Szczerze mówiąc wierzę w pewien rodzaj zbiegu okoliczności. Przejawia się to pojawianiem się w życiu pewnych rzeczy, które wracają do nas w najdziwniejszy sposób. I nie wierzę w bogów ani demony. Gdyby było inaczej, nie odważyłbym się usiąść do komputera.
Więc czego się Pan boi?
Nie mam żadnych fobii na przykład na punkcie szczurów, krokodyli ani innych stworzeń.
A zwłaszcza nie boję się głupców i ludzi o wąskich horyzontach.
Przytoczę Pana słowa: „Mogę wiele powiedzieć o społeczeństwie na podstawie horrorów, które czyta, a jeszcze więcej na podstawie horrorów, których nie czyta”. Więc jak Pan oceni społeczeństwo, które szaleje na punkcie Harrego Pottera, sagi „Zmierzch” czy Pańskiego „Manitou”?
Ja nie jestem zakochany w Harrym Porterze, ale doskonale rozumiem źródła jego popularności. Wypełnił wielkie zapotrzebowanie na książkę o staromodnej szkole, którą przepełniają fantastyczne przedmioty, o chłopcu w okularkach, który zawsze był zastraszany i nagle odkrywa zdolności magiczne. To genialny pomysł. Ludzie, tacy jak wielbiciele „Władcy pierścieni”, uwielbiają fantastyczne szczegóły i ta książka ma wielu miłośników. Za to w przypadku sagi „Zmierzch” to jest historia miłosna dla nastolatków. Opowiada o przystojnym chłopcu, otoczonym wielbicielkami i dziewczynie, którą wybrał. Mówi o emocjach, których młodzi ludzie realnie doświadczają. Ja także adresuję moje książki do emocji, które ludźmi naprawdę powodują, które ludzie odczuwają.
Dlaczego obecnie książki o wampirach tak się znakomicie sprzedają?
Ach, to znowu ta sama sprawa: Jest ciemna noc, leżysz w łóżku, on nakrywa cię ciemnym płaszczem i kąsa twoją odsłoniętą szyję… W powieści „The Descendent” [polski tytuł: „Pogromca wampirów”, przyp. MM] opisałem, jak wampiry mogą być naprawdę przerażające. Zaczerpnąłem z pierwotnych legend, dotyczących wampirów i ich pochodzenia z Rumunii. Uczyniłem z moich bohaterów naprawdę czarne charaktery, przerażające, potworne wampiry i uważam, że jest to jedna z najbardziej wprawiających w strach książek, jakie kiedykolwiek napisano.
Czy dostrzega Pan zmiany zachodzące w tym, czego ludzie się boją? Czy kiedyś obawiali się innych rzeczy niż teraz?
Oczywiście, ludzie zawsze bali się rzeczy, których nie rozumieli. Dajmy na to książki o duchach, które pisał M.R. James o stworzeniach, które śledziły ludzi, ścigając ich przez las albo o potworach pojawiających się w ogrodzie. Były pisane na początku XX wieku. W tamtych czasach były przerażające, bo i czytelnicy byli bardziej strachliwi. Obecnie trzeba sięgnąć po bardziej skomplikowany arsenał środków do straszenia. Ma na to wpływ także film, pokazujący niezwykłości, jakby były rzeczywistością.
Czy szukając natchnienia do książek przemierza Pan świat w poszukiwaniu lokalnych legend, opowieści, mitów, przesądów?
Dochodzę do tego różnymi drogami. Gdy odnajduję jakiś mit, to i tak zmieniam go zgodnie z moimi potrzebami, aby uczynić go bardziej realistycznym, a jednocześnie bardziej przerażającym i niezwykłym. Właśnie skończyłem książkę pod tytułem „The Red Hotel”, której akcja toczy się w Luizjanie w USA. Jest tam scena z udziałem zombie, które mszczą się na młodych kobietach w odwecie za męża, który umarł zarażony AIDS przez prostytutkę. Wszystko jest bardzo realistyczne i naprawdę przerażające.
Szczerze mówiąc wierzę w pewien rodzaj zbiegu okoliczności. Przejawia się to pojawianiem się w życiu pewnych rzeczy, które wracają do nas w najdziwniejszy sposób. I nie wierzę w bogów
ani demony. Gdyby było inaczej, nie odważyłbym się usiąść do komputera.
Nie lubi Pan książek Clive’a Cusslera, kpi Pan ze stylu Robina Cooka. Dlaczego? Czy może stanowią dla Pana po prostu za dużą konkurencję?
Oni odnieśli olbrzymi sukces. To są maszyny do pisania. Stworzyli dosłownie morze książek. Niektóre z nich piszą za nich inni autorzy. Na okładce jest wtedy napisane Clive Cussler i jeszcze jedno nazwisko. To dodane nazwisko znaczy tyle, że nie napisał tego Clive Cussler. Kilka lat temu podszedł do mnie Robin Moore,
autor „The French Connection”. Napisałem wtedy średniej klasy thriller, tak dla zabawy. A on spytał, czy może opublikować go pod swoim nazwiskiem, a moje znalazłoby się pod spodem. Powiedziałem: „Chyba żartujesz? Ja pracuję na własne nazwisko.” Tak właśnie działa przemysł pisarski książek. Tak działa marketing. Ludzie patrzą, widzą nazwisko lubianego pisarza i kupują książkę.
Wiodę wyjątkowo, bardzo wyjątkowo spokojne życie. Jestem zupełnie normalny. Choć gdy tak spojrzę na moją karierę wstecz, to myślę, że normalna osoba nie dałaby rady tego wszystkiego zrobić.
W thrillerze pt. „Ikon” opisał Pan sytuację, w której Stanami Zjednoczonymi rządzi Rosja przez tytułową postać Ikona. Ma on za zadanie metodami pokojowymi poprzez wpływy moralne, polityczne, ekonomiczne zmienić społeczeństwo amerykańskie w komunistów. Czy nie odniósł Pan wrażenia, że Pana scenariusz się sprawdził, że to aktualnie się rozgrywa, gdy ludzie w NY wychodzą na ulice z hasłami: ”Ocuppy the Wall Street”, „kapitalizm się skończył”?
Tak, być może była to książka prorocza. Myślę, że jeśli pisze się książkę, która jest oparta na realistycznych założeniach, to wcześniej czy później opisany w niej scenariusz się spełni. Wierzę w to, co starożytni nazywali Uroboros. Wszystko w pewnym momencie powraca, nie ma rzeczy nowych, wszystko, co się robi lub mówi, w pewnym sensie powróci w przyszłości.
Wiem, że pracuje Pan każdego dnia w określonych godzinach. Nie ma Pan szefa, który nadzoruje tę pracę. Czy łatwo przychodzi Panu zmusić się do takiej dyscypliny?
Ja wprost nie mogę się zatrzymać. Przychodzą mi do głowy kolejne pomysły i czasem żałuję, że nie mogę wyłączyć sobie głowy. Czasem budzę się o świcie i mówię: „O to świetny pomysł”. Na przykład wyobrażam sobie demona, który zostaje wyciągnięty z legendy i wstawiony w normalne życie, normalnych ludzi, takich jak my i przychodzi nam się z nim zmierzyć. Siedzimy tu, rozmawiając, a drzwi nagle pękają i pojawia się w nich potworny gad, z którego nozdrzy bucha dym… Czasem żałuję, że nie potrafię tego wyłączyć. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak ciężka jest taka praca. Nie tylko fizycznie, bo trzeba siedzieć w jednej pozycji wiele godzin, ale też chodzi o to, że trzeba pisać w określony sposób. Mój szef w redakcji, w której pracowałem, mówił: „Zamknij się i pracuj”. Mówił też, że nie ma różnicy między robotnikami pracującymi na ulicy a nami. Oni zamiatają gówno, a my słowa. Czasem, gdy piszę, to właśnie tak robię: na szuflę i rzucam, na szuflę…
Kiedy daje Pan sobie wolne?
Kiedy kończę książkę. Ostatnią skończyłem w niedzielę i teraz odpoczywam [rozmawiamy w czwartek – MM].
Słyszałam, że jest Pan niezłym kucharzem.
O, tak.
Podobno zna pan nawet kilka polskich potraw. Która jest Pana ulubioną?
Moją specjalnością jest bigos. Wychodzi mi naprawdę smakowicie. Lubię też gołąbki. [bigos i gołąbki autor wypowiada po polsku – MM.]
Umie je Pan przyrządzić?
Tak.