Catharina Ingelman-Sundberg napisała zabawną historię o staruszkach, którzy założyli złodziejski gang.
W wywiadzie wyjaśnia, skąd jej w ogóle przyszło do głowy, że ludzie chodzący przy balkoniku mogą być skutecznymi złodziejami i to niemałych pieniędzy, opowiada też, jak wytypowała obrazy do rabunku, które następnie zostały zrabowane, oraz jak niska emerytura motywuje do pisania.
W XIX wieku 40-, 50-latek był osobą starą i szanowaną. Dziś mamy kult młodości i gdy ktoś ma lat 40, nadal jest młody. Pani – wbrew panującym trendom – bohaterami swoich książek uczyniła staruszków. Dlaczego?
Moje książki miały stanowić krytykę naszego społeczeństwa. Starsi ludzie w Szwecji zaczęli być traktowani bardzo źle. Zwróciłam na to uwagę, odwiedzając przez lata moją ciocię, przebywającą w domu opieki. Kiedyś warunki, w jakich mieszkała, były znakomite. Miała wielkie łoże, dużą kuchnię i łazienkę. Inni staruszkowie przebywający w tym domu także mieli takie warunki: salon, w którym mogli się spotykać, wspólnie jeść, robić cokolwiek, na co mieli ochotę. Popołudniami wspólnie pijali kawę, zapraszano artystów, by im grali i śpiewali. Byli tam ludzie, którzy dbali o ich fryzury, o stan ich stóp, mogli pływać w basenie, wychodzić na spacery. Kiedy skończyły się rządy socjalistów, nowy rząd wyprzedał szwedzki system opieki społecznej, na który składały się między innymi: transport, szkoły i domy opieki dla starych ludzi. Co konkretnie zrobili? Zwolnili sporą część personelu, pracującego w tych domach, zaczęli kupować tańsze jedzenie, usunęli kuchnie, doprowadzili do tego, że starsi ludzie mogli brać prysznic tylko raz w tygodniu, nie mogli wychodzić na zewnątrz, bo nie było osoby, która mogłaby się nimi opiekować, jedli tylko plastikowe jedzenie. Jedzenie jest przygotowywane w centralnej kuchni dla tysięcy ludzi równocześnie, a potem to plastikowe jedzenie jest pakowane w plastikowe opakowania i tylko podgrzewa się je w mikrofalówce. Nie ma w nim witamin ani żadnych innych wartościowych składników. Wprowadzono też ograniczenia w piciu kawy do trzech filiżanek dziennie. Ta sytuacja zdenerwowała mnie, bo w tym samym czasie więźniowie dostają trzy pełnowartościowe posiłki dziennie ze świeżymi owocami, sałatką. Mogą wychodzić, mają jedną godzinę ćwiczeń dziennie, mają pracownie, w których mogą robić różne rzeczy. Mają salę gimnastyczną, gdzie mogą dbać o formę. Przyszła mi wtedy do głowy myślę, że gdy przejdę na emeryturę, to lepiej żebym była więźniem, bo będę miała lepsze życie. Wtedy napisałam książkę. Postanowiłam napisać książkę śmieszną, która sprawi, że czytelnicy będą się śmiali, w przeciwnym razie nie będą jej czytać.
Pani książki to fenomen. 2 miliony egzemplarzy w ilu krajach?
28.
To naprawdę duży sukces.Jak się to Pani udało?
Było tak. Zaczęło się w 2005 roku. Byłam po połowie dziennikarką i autorką książek, ale w gruncie rzeczy nie miałam pieniędzy. Mogłam przeżyć. Meble kupowałam z drugiej ręki albo wyciągałam z kontenerów, a ubrania od przyjaciół. Żyłam fajnym, dobrym życiem, nie uświadamiałam sobie, że czegoś mi brakuje, że żyję poniżej przeciętnego poziomu finansowego. Nagle zaczęłam myśleć, co się stanie, gdy pójdę na emeryturę. Okazało się, że z mojej emerytury nie jestem w stanie nawet zapłacić czynszu. Co mogłam wtedy zrobić? Postanowiłam napisać bestseller. Między rokiem 2005 a 2007 ciągle analizowałam, jak powstaje bestseller, jak robią to inni autorzy, jak opisują szczegóły. Gdy ułożyłam strukturę, szukałam historii do opowiedzenia. Któregoś dnia dowiedziałam się, że w więzieniach jest lepiej niż w domach opieki i zdecydowałam, że to właśnie będzie bestsellerowa historia. Potrzebowałam więcej czasu i zdecydowałam, że muszę w stu procentach poświęcić się pisaniu. Poszłam do mojego szefa w gazecie i powiedziałam: „No to pa, idę teraz pisać bestseller”. Dosłownie zaszyłam się w kąciku. Gdy ktoś mi przeszkadzał, mówiłam, żeby dał spokój, bo piszę bestseller. Ludzie tylko uśmiechali się grzecznie. A ja naprawdę liczyłam, że trafię przynajmniej na siedem list najlepiej sprzedających się książek w siedmiu krajach. Tak że teraz jest o przynajmniej 21 krajów ponad normę i dziewięć list bestsellerów ponad normę.
Jak przygotowywała się Pani do napisania kryminału? Książką o Marcie i jej gangu to pierwszy kryminał w Pani życiu.
Kompletnie nie nadaję się do pisania kryminałów. Nie mam odwagi czytać ich, po prostu się ich boję. Pisałam powieści historyczne i one były trochę sensacyjne, ale kryminału musiałam się nauczyć. Studiowałam ten problem naprawdę sumiennie. Zaczęłam do wymyślenia, jak można popełnić przestępstwo. Wpadłam na pomysł Grand Hotelu, bo tam jest dużo bogatych ludzi. Stałam się początkującym kryminalistą jak Martha i jej przyjaciele. Poszłam do Grand Hotelu, rozejrzałam się. Zastanawiałam się, co mogę ukraść. Poprosiłam, by pokazali mi pokoje. Zaczęłam sobie wyobrażać, jak tam mogłabym uciec, gdzie schowałabym ukradzione pieniądze. Spytałam, czy mogłabym zostać w hotelu na weekend. Nie miałam pieniędzy na nocleg, ale poprosiłam nie o duży apartament, ale choćby małą garderobę, tak żebym mogła się tu spokojnie rozejrzeć. Wykazali się poczuciem humoru i pozwolili zostać. Wymyśliłam wtedy dwa rozdziały, które działy się w Grand Hotelu. Obejrzałam tam drogi ewakuacyjne, sejfy. Moi bohaterowie musieli ukraść dużo pieniędzy, żeby trafić do więzienia. Potem odwiedziłam muzeum. Studiowałam przecież historię sztuki. Poszłam tam i szacowałam, co mogę ukraść. Które dzieła sztuki są najsłabiej chronione i które przyniosą mi sporo pieniędzy, gdy je porwę dla okupu lub sprzedam po kradzieży. Miałam z tym niezłą zabawę i wytypowałam dwa obrazy. Potem dowiedziałam się, że te właśnie obrazy zostały ukradzione. One wisiały po prostu na drutach, które wystarczyło odciąć. Dokładnie tak, jak opisałam to w książce. Obecnie te obrazy mają już dobre zabezpieczenie, a moja książka jest sprzedawana w butiku w muzeum.
Porozmawiajmy o zawodowych kolejach Pani życia. Najpierw była Pani archeologiem, potem pracowała Pani w muzeum, następnie jako dziennikarz, a wreszcie jest Pani pisarką. Czy zamierza Pani kolejny raz zmienić zawód?
Może się tak zdarzyć. Jako ośmiolatka zostałam zapytana przez znanego krytyka, kim chcę być w przyszłości. Powiedziałam, że pisarką. Jako czternastolatka powtarzałam to samo. Potem malowałam, grałam na gitarze. W mojej rodzinie są sami lekarze. Kiedy zespół chciał mnie zatrudnić jako piosenkarkę, rodzice mi zabronili. Ale i tak zrobiłam małą rewolucję w lekarskiej rodzinie. Zostałam podwodnym archeologiem. Lubiłam ten sposób życia. Pracowałam tak przez 15 lat. Jednak moja akademicka kariera to był błąd, bo tak naprawę miałam ochotę robić inne rzeczy. Jako dziennikarz chciałam opowiadać o wielu interesujących rzeczach, które odkrywają archeologowie. Nikt nie czyta naukowych publikacji, nie chciałam pisać czegoś, co czytane jest przez dziesięć osób. Udało mi się zrobić tak, że czytało o tym 17 tysięcy ludzi. Muzeum chciało mnie zatrudnić. Pracowałam 8 lat w Australii przy wydobywaniu wraków. Wydobyliśmy statek, który zatonął 50 lat przed Jamesem Cookiem. O tym była moja pierwsza książka – o statku, który zatonął w 1727 r. u zachodnich wybrzeży Australii. Pracując wznów w Szwecji w muzeum brałam udział w wydobyciu wraku wikingów. Chciałam o tym napisać naukową pracę, ale jest tyle intryg w życiu akademickim, trzeba walczyć z ludźmi, aż w końcu powiedziałam: „Ok, napiszę zamiast tego powieść”. Tak powstała trylogia o Birce i wikingach.
Mamy szansę na jej publikację w Polsce?
Mam taką nadzieję.
Skandynawska proza, skandynawska mitologia zagościły na dobre u polskich czytelników, więc pewnie przyjęliby ciepło Pani trylogię.
Jako że jestem specjalistą w tej sprawie, wszystkie fakty historyczne podane w mojej powieści są prawdziwe. Wymyśliłam tylko prywatną historię bohaterów.
Rozmawiała Magdalena Mądrzak.