Nowe wydanie „Pana od poezji” Joanny Siedleckiej to niemałe wydarzenie na polskim rynku wydawniczym. Po pierwsze wszystko, co dotyczy Zbigniewa Herbarta, budzi wiele emocji, po drugie, drugie wydanie zostało przez autorkę znacznie uzupełnione. Pojawiło się sześć nowych rozdziałów, a to nie mało. Rozdział „Sopot, Bieruta 8” opowiada o pomocy materialnej, jaką poecie świadczyli rodzice i ukochana kobieta – Halina Misiołkowa. (Warto wtrącić, że bliski obraz ich relacji wnoszą opublikowane kilkanaście lat temu „Listy do muzy”, czyli korespondencja Herberta z miłością życia „Halunią”). Dodano trzy rozdziały, które opowiadają o zderzeniu poety z komunizmem. W końcu jego postawa, tak różna od wyboru wielu innych twórców, jest jednym z fundamentów legendy poety niezłomnego, który, jak mówi Siedlecka, „mimo wszystko próbował »żyć wyprostowany« w dramatycznych czasach barbarzyństwa upaństwowionego”. O tym, jak bezpieka próbowała ingerować w jego życie, mówią: „Dosięgnie mnie ręka tych panów” oraz „Przystań”, czyli opowieść o naszpikowanym podsłuchami mieszkaniu z czujnym sąsiadem za ścianą. Bezpieka, o czym wydajemy się dziś zapominać, działała na wielu polach, nie tylko inwigilując ludzi, ale, jak było w przypadku Herberta, tak manipulując, by pozbawić go szansy na nominację do Nagrody Nobla. Rozpuszczano więc plotki o jego chorobie psychicznej i alkoholizmie, a jak tego było mało, to o rzekomym antysemityzmie.
„Hańba domowa” Jacka Trznadla jest jedną z najważniejszych książek o komunizmie, jaka powstała w naszym kraju. Jedną z postaci, z którymi przy jej tworzeniu rozmawiał autor, był właśnie Herbert, który szczerze opowiadał o współwinie polskich literatów w budowaniu nowego ustroju – stalinizmu – w Polsce. Wywiad ten oczywiście wywołał wiele reperkusji i temu tematowi Siedlecka poświęciła rozdział „Odwoływać nie będziemy”. Kiedy ukazała się „Hańba domowa”, niechęć umoczonych we współpracę z komunizmem kolegów po piórze do Herberta rozkwitła gwałtownie. Sytuacja ta przypomina nieco końcową scenę z „Kariery Nikodema Dyzmy”, kiedy jeden Żorż Ponimirski jasno mówi, że białe jest białe, czyli że Dyzma to cham i prostak, a zebrana elita, kwituje to stwierdzeniem, że mówiący jest wariatem. Tak i elitarna brać pisarska potraktowała wypowiedź Herberta o tym, że „nie wierzył w żadne wyrafinowane, wysublimowane samousprawiedliwienia, w metafizykę, w pascalowskie noce, heglowskie ukąszenie (bo kąsał nie Hegel, a Berman), fascynację ideologią (…) tylko w strach, oportunizm, cynizm, pychę i pobudki materialne: uprzywilejowany status peerelowskich inżynierów dusz”. Po takich słowach musiał być towarzysko wykluczony i uznany za szalonego, a co najmniej pijaczynę. Po raz kolejny postanowił się nie ugiąć i napisał w liście do Trznadla owe słowa: „Odwoływać nie będziemy”.
„Pan od poezji” jest książką z założenia opartą o wspomnienia osób, które Herberta znały: rodziny, przyjaciół i znajomych. Znaczącym wyjątkiem jest tu żona, która, jak pisze pani Siedlecka, nie chciała brać udziału w jej powstaniu. Zresztą, jak wynika z dołożonych do tej edycji rozdziałów, postać Katarzyny Herbert nie jawi się w najjaśniejszych barwach. Rozdział „Czarne słońce” mówi o niej w roli żony, wybranej w sytuacji, gdy poeta był chory i wymagał opieki. Można odnieść wrażenie, że poeta żeniąc się zapewnił sobie opiekunkę. Nie bardzo angażował w ten związek swoje serce, stawiał też żonę poza sprawami intelektualnymi. Jej przywiązanie wykorzystał, niemniej nie uczynił Katarzyny swoim partnerem w żadnej dziedzinie życia. Jednak po śmierci Herberta wdowa odnalazła się w roli jedynej strażniczki spuścizny po mężu, do czego wyraźnie nie miała predyspozycji. Rozdział „Przepraszam za męża” o tym właśnie traktuje. Siedlecka precyzyjnie wyłuszcza ideologiczne oraz polityczne rozbieżności między postawą Herberta i wdowy po nim. Opisuje też procesy sądowe, jakie Katarzyna Herbert wytoczyła m.in. wydawcy wspomnianych tu „Listów do muzy”, co chyba zwyczajnie po ludzku jakoś można zrozumieć. Trudniej zrozumieć to, że na targach książki wpisuje w książki Zbigniewa Herberta podpis „Herbert”.
Z powstałych biografii Zbigniewa Herberta tę czyta się najprzyjemniej. Na szczęście autorka wycofała obecny w pierwszym wydaniu rozdział pt. „Mak” o rzekomej współpracy poety z gazetą „Słowo”, bo to okazał się strzał kulą w płot, a i wiersze, które miał tam zamieszczać, nijak się miały do herbertowskiego poziomu. Wracając jednak do nowego wydania „Pana od poezji”, dobrze, że Joannie Siedleckiej chciało się przepracować swoje dzieło raz jeszcze i uzupełnić je o uzyskane materiały. To ważna i wspaniale napisana biografia, którą czyta się jak powieść.
Andrzej Walczak