Brawurowo wszedł w świat polskiej literatury. Zaczął skromnie, stając na skraju strefy. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę i zaraz powstało dwutomowe dzieło. Potem sprawdził się jako postapokaliptyczny wizjoner i podbił „Cyfrakiem” serca czytelników, którzy proszą o jeszcze. Teraz wszedł na zupełnie nowy grunt i napisał „Ostatnie namaszczenie”, czyli magiczną opowieść o polskich partyzantach.
Jak sam mówi, kiedy pisze, ma ogień w głowie. KRZYSZTOF HALADYN wyjątkowo szczerze opowiada o swojej metodzie twórczej. Warto mieć na niego oko, bo trudno przewidzieć, nawet jemu, czym zaskoczy czytelników w przyszłości.
Najpierw zaistniałeś jako autor w Zonie, potem napisałeś „Cyfraka” i czytelnicy tej powieści wyraźnie wykazują głód kontynuacji. Dlaczego więc ukazało się „Ostatnie namaszczenie” a nie „Cyfrak 2”?
Kiedy pisałem do Fabrycznej Zony na konkurs, dostałem pytanie od Fabryki Słów, czy potrafiłbym napisać coś na zamówienie. Jednym z tematów była polska partyzantka z elementami fantastyki. Napisałem opowiadanie, które uznałem za przeciętne, natomiast wszyscy, którzy je czytali, chwalili je i prosili, bym napisał więcej. Pierwszą recenzentką była moja żona, która stwierdziła, że postapo jest fajne, ale to jest dopiero coś. Stąd wzięło się rozwinięcie w postaci „Ostatniego namaszczenia”.
Czy bycie dziennikarzem i PR-owcem stwarza pisarza? Czy PR-owiec, wie, jak mówić, by ludzie słuchali, by wierzyli w to, co się mówi, zna triki, których inni nie znają, by pisać tak, że czytelników to wciąga?
Wszystko zależy od tego, czy ktoś uważał na studiach. Ja nie uważałem, dlatego nie jestem ani PR-wcem ani dziennikarzem, tylko pracuję w HR-ze. Natomiast mówiąc serio, wszystko zależy od studiów. Są studia PR-owe i dziennikarskie, które potrafią dać podstawowy warsztat tego, jak pisać. Natomiast nie oszukujmy się, jeśli przyszły dziennikarz ma jeden semestr zajęć z pisania, to jest tylko włożenie nogi w drzwi. Trzeba dużo więcej pracy, a nad stylem pracuje się cały czas. Stephen King powiedział pięknie, co trzeba robić, by dobrze pisać: trzeba przede wszystkim bardzo dużo czytać i bardzo dużo pisać. To jest ciągły trening, który człowieka rozwija pod kątem słowa pisanego, a czytanie jest absolutnie niezbędne. Zauważam po sobie, że jeśli mi się zdarzą, chociaż nie wiem, kiedy ostatnio było coś takiego, dwa tygodnie bez czytania, automatycznie spada mi zasób słów, spada fantazja w tworzeniu zdań wielokrotnie złożonych. Pojawiają się bardzo proste błędy. Trzeba więc przede wszystkim dużo czytać, trenować pisanie, pokazywać to ludziom, którzy się na tym znają, startować w konkursach literackich, szczególnie dużych, w których dostaje się feed back, dlaczego to zagrało lub dlaczego nie.
Jak było w Twoim przypadku? Jak zostałeś pisarzem?
Czy ja w ogóle jestem pisarzem? Zastanawiam się, czy pisarz to nie jest ktoś, kto żyje z pisania, co w Polsce nie jest niemożliwe, ale bardzo trudne. Ja właściwie pisałem od zawsze. Lubiłem wymyślać historie i zauważyłem, że sprawia mi przyjemność przelewanie ich na papier. Pewnie dlatego, że jako dziecko nie potrafiłem rysować. Dzieci umieją narysować domek i rodzinkę w środku i opowiedzieć mamie historię o niej, natomiast ja potrafiłem tylko opowiedzieć historię. Jak tylko nauczyłem się łączyć litery, zaczęło się pisanie do szuflady kolejnych historii. Potem pojawił się internet, gdzie można było coś opublikować. Moja pierwsza publikacja miała miejsce na portalu Carpe Noctem. Przez jakiś czas byłem z tego bardzo dumny, bo było to jedyne opowiadanie na tym portalu, które ktoś zdecydował się zilustrować. Miało tytuł „Zona” i działo się w prawie cyberpunkowym mieście, które miało wydzieloną strefą bezpieczeństwa. Było okropne, jak patrzę z perspektywy czasu, nie miało redakcji, ale była to pierwsza prawdziwa publikacja. Potem znowu pisałem do szuflady, a jakiś czas później pojawił się konkurs na opowiadanie w Fabrycznej Zonie. Tak to się właściwie zaczęło.
Po kilku latach okazuje się, że jesteś autorem, który kreuje kolejne światy: była Zona, był cyperpunk z „Cyfrakiem”, teraz mamy las i partyzantów.
Po drodze była jeszcze „Krew na śniegu” w zbiorze „Idiota skończony”.
W którym z tych światów czujesz się najlepiej?
Ja
się w każdym czuję fatalnie, dlatego o tym piszę. Temat
ma uwierać, to nie może być tak, że kreujemy świat, który jest
piękny. Być może są autorzy, którzy tak robią, ale historia,
którą spisałem w „Ostatnim namaszczeniu”, to najbardziej
mroczna moja książka. Niektórzy twierdzą, że to narasta, że już
„Cyfrak”
miał momenty, kiedy robiło się niedobrze. Przy „Ostatnim
namaszczeniu” polecam zażyć wcześniej jakiś antydepresant albo
klasycznie sto gram. Ale jeśli chodzi o to, który z tych
światów dobrze się pisze, to właściwie pisze się historię,
a nie świat. Historia obrasta światem stworzonym i w przypadku
„Cyfraka” na początku był Neth – główny bohater, który
był życiowym wykolejeńcem. Zastanawiałem się, w jakie
życiowe kłopoty on może popaść i jak jeszcze bardziej go
dognieść, jak utrudnić mu życie. Więc najpierw jest bohater,
a świat jak perła tworzy się wokół niego.
Wiem, że autorzy „bardzo lubią”, gdy pyta się ich o inspiracje, ale powiedziałeś, że historia musi dokuczać. Co było kroplą, która przelała czarę w przypadku „Ostatniego namaszczenia”?
Nie potrafię powiedzieć, jak powstają moje teksty. Czasem wpadam na coś po totalnie porąbanym śnie i wydaje mi się, że opiszę to. Ale kiedy zaczynam pisać, to ewoluuje w zupełnie inną stronę. Dość ciekawym przykładem z powieści stalkerskich jest postać stalkerki Wiery. Skończyłem pisać pewien rozdział i powiedziałem, że dosyć na dzisiaj i idę pod prysznic. Ale nie bardzo byłem w stanie odpuścić sobie myślenie o fabule i wyobraziłem sobie dość klasyczną sytuację. Gość wchodzi do baru, a tam się dwie osoby się leją, latają krzesła. To się bardzo plastycznie opisuje. Znamy to z Dzikiego Zachodu i klubów dla polskich kibiców, z wiejskich dyskotek. Im bardziej obracałem to w głowie, tym bardziej ta postać nabierała kolorytu. Skończyło się tak, że Wiera przewijała się przez istotną część tomu i była bardzo ważna dla fabuły. Tak mniej więcej dzieje się z pomysłami. Najpierw jest jakiś fragment, który na przykład zobaczyłem na ulicy, czasem coś się przyśniło i zastanawiasz się, że może warto brać połowę, czasami to jest wręcz przerażające, gdy pomyślisz, co by było, gdyby człowiek zjadł żywego kota? Porąbało cię? A gdyby kot był martwy? A kot zombie? Tak to się zaczyna. Większość ludzi mówi, że to szaleństwo, a jak już napiszę, to chcą, żebym napisał drugi tom.
Fajne jest życie autora. Wchodzi pod prysznic, widzi latające krzesła, potem zjada kota. Czytelnik czytając może sobie co najwyżej setkę strzelić… Ale jak było z „Ostanim namaszczeniem”?
Dobra historia, którą chcesz się podzielić, przypomina ząb, który się lekko huśta. Nie boli bardzo mocno, ale nie możesz się powstrzymać, by go jęzorem nie dotykać. Dopóki go nie wyrwiesz, czyli nie przelejesz na papier, to on cię będzie cały czas leciutko uwierać. To jest sposób na częściowe uwolnienie się od tej historii. Jest jeszcze takie uczucie, nie wiem, czy nie Stephen King o tym pisał, że kiedy pisze ci się naprawdę dobrze, kiedy rozpisujesz scenę, nikt ci przy tym nie przeszkadza, to w zasadzie nie zastanawiasz się nad tym, co piszesz, tylko przelewasz obraz na klawiaturę. Rzeka ognia płynie przez głowę i żeby nie zjarała mózgu, klepiesz w klawiaturę, żeby ta scena zaistniała. Po czym, jak ją czytasz, to jest zupełnie inne uczucie i wiąże się z tym kupa endorfin, głównie kiedy już stawiasz ostatnią kropkę.
Kiedy czyta się Twoje książki, czyta się je jednym tchem. Widać to efekt tego, jak je piszesz – też jednym tchem.
Książka przeciętnie zawiera pół miliona znaków, z czego jedna trzecia napisane tak, że siadam i jest ogień, reszta to jest obudowa, którą trzeba włożyć. To nie przychodzi naturalnie, to ciężka robota. Potem bierze to redaktor, a ja się łapię za głowę i to nie dlatego, że redaktor nie ma racji, tylko jak bardzo ma rację. Okazuje się, że zgubiłem jakiegoś bohatera, popełniłem jaką nieścisłość fabularną, choć wydawało mi się, że wszystko jest dobrze. Przyjemność to jest jedno, ale ile trzeba włożyć, by wbić się w rytm pisania, to inna sprawa.
Czy „Ostatnie namaszczenie” to książka o sile księgi?
To jest książka o sile rytuałów. W pewnym momencie kapelan oddziału partyzantów znajduje grymuar, czyli księgę czarów. Zastanowiłem się nad tym, że kapelan to tak naprawdę trochę szaman, czarownik. W religiach od czasów pogańskich do religii bardzo ustrukturyzowanych mamy kasty kapłańskie, czyli ludzi, którym powierzamy prowadzenie duchowej komunikacji. Jednocześnie akceptujemy fakt, że oni odprawiają jakieś czary. Zamieniają wodę w wino, które tak naprawdę jest krwią, rozmawiają z duchami, zapewniają spokój duszy, odpuszczają winy. Jeśli załamany sytuacją kapłan stwierdza, że skoro rytuały, które odprawiał do tej pory, czyli spowiadanie ludzi idących na śmierć albo wieczne odprawianie pogrzebów tych, z którymi dzień wcześniej jadł kolację w ledwie oznaczonych mogiłach, nie działają, to dlaczego nie spróbować czegoś, co właśnie wpadło mu w ręce. W jego religii też jest magiczna księga, w której spisana jest liturgia, czyli rytuał. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób ortodoksyjnych to wersja bluźniercza. Ale jeśli spojrzymy na zaufanie, którym obdarzamy kastę kapłanów w dowolnej religii, to misja im powierzona czasem okazuje się ważniejsza niż to, jaki ten rytuał jest. Liczy się cel. Szaman w jurcie dostaje za cel uzdrowienie wodza, który leży w gorączce. To w jakim rytmie będzie bił w bęben i w którą stronę będzie tańczył wokół ogniska, nikogo tak naprawdę nie obchodzi. Zawsze tańczył w prawo. Teraz tańczy w lewo, więc pewnie ma rację, bo tańczył w prawo, gdy chodziło o niewolnika, którego trzeba uleczyć z kurzajek, a teraz tańczy inaczej, bo to jest wódz. Moja książka jest przede wszystkim o determinacji.
Czym różni się research do „Cyfraka” i do „Ostatniego namaszczenia”?
Ciekawa jest sprawa osadzenia fantastyki w realiach. W przypadku „Cyfraka” wymyślić można było wszystko, bo było to kreowanie tego uniwersum od podstaw. Gdybym wymyślił, że to dzieje się na planecie, która ma połowę naszej grawitacji i wszyscy robią długie skoki, to wystarczyłoby, żebym to właściwie uzasadnił w fabule i byłoby do kupienia. Natomiast teraz trzymały mnie pewne realia. Oczywiście robiłem pewien research, ale zawsze byłem słaby z historii, więc ten research był dodatkowo utrudniony. Starałem się trzymać realiów, ale bardzo chciałem, żeby to była uniwersalna historia, stąd wymieszane pseudonimy, stąd brak osadzenia geograficznego. W książce ani razu nie pada informacja, jaki to jest rok. Odniesienie do czasu mamy tylko w kontekście pory roku, bo akcja toczy się jesienią, chwilkę przed nadejściem zimy i wiemy, że to dzieje się na wschodzie Polski. To oczywiście celowo użyty wytrych, żeby ograniczyć kilometrowy research, ale też daje to uniwersalność tej historii. Zależało mi, by pokazać bohaterów i to, jaki wpływ ma na nich beznadziejna sytuacja i to, gdzie szukają nadziei, jakie dramaty nimi targają. Nie jest ważne, gdzie leżą i czy w ogóle istnieją Psigacice.
Mam wobec tej książki pewien zarzut. Kapitan Ameryka, żeby mieć supermoce, nie musiał się bratać z diabłem, a nasi obrońcy ojczyzny, żeby pogonić czerwoną zarazę, musieli. Dlaczego?
Dlatego, że oni byli prawdziwi, a Kapitan Ameryka jest z Marvela. A tak zupełnie serio chciałem napisać książkę, która nie będzie komiksowa. To nie jest lekka historia, to jest o ludziach, którzy są pozbawieni nadziei i chwytają się brzytwy, więc to, że tutaj jest pakt z diabłem, chociaż diabła nikt nie widzi, paktu również nie, świadczy o tym, że po prostu oni wykorzystają każdy środek, jakkolwiek by on nie był desperacki, żeby osiągnąć cel. Wielkie osiągnięcia wymagają najczęściej wielkich poświęceń i czasem trzeba poświęcić siebie. O tym między innymi jest „Ostatnie namaszczenie”.
Ta książka jest dość ponura. Brniemy przez mokry, zimny las razem z bohaterami. Czy jak się pisze takie historie, to autor musi je jakoś później odreagować?
Może fakt, że pisze się takie rzeczy, to jest forma odreagowania? Rzeczy, które jakoś uwierają w głowie, po przelaniu na papier robią się płaskie, takie oswojone. Z drugiej strony pisanie odreagowuje się zawsze. Nie wiem, jak to jest w przypadku prawdziwych pisarzy, ale kiedy wracam z pracy dziennej i siadam do popołudniowej, muszę przestawić myślenie na inne tory. Na szczęście mam koło domu nieduży lasek, który potrafię obejść cztery razy w ciągu godziny. Przy drugim okrążeniu zaczynam myśleć o książce, rozwiązywać problemy fabularne.
Czy gdyby okazało się, że czytelnikom ta książka bardzo się spodobała, co moim zdaniem jest więcej niż pewne, to czy możemy liczyć na kontynuację?
Nie wiem. Tak naprawdę mam pomysł na ciąg dalszy, ale też mam masę pomysłów na inne fabuły. Nie mogę obiecać, jaka powstanie kolejna książka. To zależy od wielu czynników. Drugi „Cyfrak” się pisze. Różne pomysły wpadają do głowy. Mam pomysł, by zrobić dwu-trzytygodniową przerwę w pisaniu „Cyfraka” i skrobnąć coś innego, ale to tajemnica. Żeby wyjaśnić, jak to u mnie działa, opowiem, jak było z „Ostatnim namaszczeniem”. Dostałem od Fabryki Słów kilka pytań, propozycji napisania czegoś na zamówienie. „Krew na śniegu” powstała dlatego, że jednym z tych tematów była historia, która się toczy w postapokaliptycznej Polsce. Rzuciłem się na ten temat jak Reksio na szynkę, poszarpałem go i powstała „Krew na śniegu”. Od samego początku odrzuciłem motyw partyzantów z elementami fantastyki, bo nie czułem, by był to mój klimat. Zdawało mi się, że nic o tym nie wiem. A później poszedłem na łyżwy. Jeździłem, jeździłem i wpadł mi do głowy pomysł (nie, nie walnąłem się w głowę przy upadku), że wcale nie muszę napisać pompatycznej, narodowej historii o martyrologii narodu polskiego, ale zrobię z tego coś zupełnie innego, coś, co zaboli czytelnika do szpiku kości. Wróciłem do domu i napisałem to niemalże na kolanie. Dlatego ciężko mi stwierdzić, co autor zrobi w przyszłości. Podziwiam autorów, którzy wiedzą, co i kiedy napiszą, którzy mają plan na najbliższych 15 powieści. Ludzie, jak z tym żyć? To jakby 15 bachorów równocześnie skakało po głowie. I jeszcze cztery szczeniaki, bo po drodze jest zbiór opowiadań.
Rozmawiała Magdalena Mądrzak.