Odniosła wielki sukces, jej książki sprzedają się w wielkich nakładach,
na spotkania autorskie w całej Polsce przychodzą tłumy ludzi, a MAGDALENA WITKIEWICZ nadal nie wie, czy to, co pisze, spodoba się czytelnikom. Teraz, kiedy ukazuje się jej kolejna powieść pt. „Jeszcze się kiedyś spotkamy”, zachęca, byśmy po nią sięgnęli, bo włożyła w nią wiele serca.
Matka Polka, pisarka – tak Pani sama się określa. Od razu nasuwa się więc pytanie o naturalny balans w życiu pomiędzy wymienionymi zadaniami. Jak go Pani znajduje, by rodzina nie traciła i by uprawiany zawód też mógł przynosić satysfakcję?
Mogę powiedzieć, że jestem spełniona. I zawodowo, i rodzinnie. Trochę czasu upłynęło, zanim tak się stało. Na początku prowadziłam firmę marketingową i pisałam książki. Nie było łatwo. Zresztą mój mąż w ogóle poważnie nie traktował mojego zajęcia. Teraz jest zupełnie inaczej. To moja praca i wielka pasja. Mąż chyba nawet jest ze mnie dumny. A naturalny balans? Pracuję, kiedy dzieci śpią albo są w szkole. Tak jak każda matka, która pracuje. Tylko ja nie chodzę do pracy, a siadam z kubkiem kawy i piszę. A czasu mam chyba jeszcze więcej dla moich dzieci, niż jak bym pracowała na etacie, bo mogę sobie zaplanować na przykład dwa miesiące wakacji i mocno ograniczyć wtedy pisanie. Mogę też pracować wszędzie. I na Kaszubach, i w Gdańsku. Balans jest jedynie trudny do zachowania w przypadku, gdy termin goni. Wtedy jemy mrożonki, jest bałagan i wszyscy wiedzą, że muszą to jakoś przetrwać.
Na Pani „trasie koncertowej” znajdują się Kościerzyna, Londyn i Mały Rudnik. Ma Pani kalendarz wyjazdowy zapakowany po brzegi. Widziałam, jakie tłumy stały do Pani w zeszłym roku podczas Warszawskich Targów Książki. Czy lubi Pani spotkania z czytelnikami? Co one Pani dają? Czym różnią się te z Kościerzyny od np. łódzkiego Empiku?
Spotkania autorskie to dla mnie niesamowite ładowanie baterii. Ostatnio tak sobie myślałam, że jestem szczęściarą. Spotykam się w pracy z ludźmi, którzy mnie lubią, z tymi, którzy czekają, by się ze mną spotkać i porozmawiać, chociaż przez chwilę. Bardzo lubię spotkania autorskie, to jest jakby potwierdzenie, że zawodowo jestem na właściwej drodze. Te wszystkie uśmiechy, wyrazy sympatii, życzliwości. Tego się nie da opisać, nawet gdy się jest pisarką!
Spotkania w dużych miastach są zupełnie inne niż te w małych miasteczkach czy na wsiach. Do empiku przychodzą ci, którzy mnie znają, czytają i przychodzą specjalnie dla mnie. Do niewielkich bibliotek często przychodzą osoby, które po prostu chcą mieć trochę rozrywki. Nie czytali moich książek, ale chcą posłuchać pisarki. Bardzo często potem zostają moimi czytelnikami. W wiejskich bibliotekach spotkanie autorskie to takie małe urodziny. Kawa, ciasto, często pieczone przez czytelniczki. Mam taką jedną ukochaną bibliotekę w Miszewie Murowanym, tam nawet mi obiecali ricottę. „Pani Magdo, musi pani przyjechać do nas, gdy krowy będą cielne, wtedy ricottę załatwimy”. No i jadę!
Czy rozliczne wyjazdy nie stoją na przeszkodzie pisaniu, bo przecież pisanie to czynność wymagająca namysłu i skupienia. A może umie Pani pisać wszędzie, nawet w samolocie do Londynu?
Niestety tak naprawdę umiem pisać tylko w dwóch miejscach. W Gdańsku, w moim fotelu albo przy moim biurku i na Kaszubach, w domku letniskowym. Potrzebuję spokoju i zupełnej ciszy. Niestety, nie umiem pisać wszędzie, ale tak bardzo czasem by się to przydało!
Ma Pani swoje rytuały pisarskie? Magię, która musi być odprawiona, by dało się pisać?
Chyba nie wierzę w rytuały. Po prostu trzeba wziąć się do roboty. Chociaż, jakby się przypatrzeć… Kawa w ulubionym kubku, koc z bąbelkami… A zawsze przed deadlinem robótki na drutach, na szydełku, szycie. Zawsze! Zawsze, gdy muszę pisać, robię się bardzo kreatywna artystycznie. (śmiech) Lubię też pisać nocą, gdy wszyscy śpią i gdy mam całą rodzinę na miejscu w domu. Taka trochę matka kwoka jestem…
Kto jest pierwszym czytelnikiem i pierwszym krytykiem lub admiratorem Pani książek?
Bywa różnie. Kiedyś wszystko czytała moja mama, ona jest najbardziej surowym krytykiem. Teraz czyta dla przyjemności, a nie dla wytykania błędów. Mam kilka czytelniczek, które domagają się „powieści w odcinkach”, jak to nazywają. Wysyłam im fragmenty i już na tej podstawie mam informację, czy to, co piszę, jest fajne czy nie. Bardzo lubię być „pogłaskana” w trakcie pisania, to daje mi siłę na dalszą podróż w świat moich bohaterów. Nigdy nie wiem, czy książka jest dobra. Dopiero kilka osób musi ją przeczytać i wtedy mogę odetchnąć z ulgą.
Porusza Pani wiele ważnych, bolesnych tematów, takich jak choroba, zdrada, śmierć, zemsta, aborcja, a mimo ciężaru gatunkowego tych problemów w Pani książkach dominują ciepło, życie i nadzieja. Czy skłania się Pani do myśli wyrażonej choćby w książce „Czereśnie muszą być dwie”, że zło często prowadzi do dobra?
Ja myślę, że trzeba nauczyć się dostrzegać dobro. I starać się znaleźć promyk słońca w najciemniejszej dziurze. Myślę też, że w prawdziwym życiu często tej nadziei nam brakuje, dlatego w książkach nie dokładam nam zmartwień. A jeżeli dokładam, to takie, które wiadomo, że znajdą pozytywne zakończenie. Wierzę w to, że można sobie pewne rzeczy wizualizować. I jak się je dobrze wymyśli, to się po prostu spełniają!
Opisując wiele postaci, miała Pani okazję przeanalizować problem stary jak ludzkość, czyli miłości. Czy podjęłaby się Pani wyciągnąć „kwintesencję esencji” i dać przepis na udany związek albo przynajmniej radę, jak nie uwikłać się w nieudany?
O matko! Nie czuję się ekspertem, jeżeli chodzi o związki! Bywało, że ja sama wikłałam się w nieudane związki, w moim małżeństwie, jak w każdym bywało pod górkę. Jednak zawsze pamiętaliśmy, a przynajmniej staraliśmy się sobie wzajemnie przypominać, że gramy do jednej życiowej bramki. Że tak naprawdę chodzi nam dokładnie o to samo. I kolejna zasada, by się nie obrażać o drobiazgi. By nie rozdmuchiwać małej iskierki złości, która pojawia się czasem, gdy mamy zły dzień, a która rozdmuchana może stać się pożarem…
Poznani ludzie, opowiedziane historie z pewnością mogą inspirować. Czy zdarzyło się, że Pani znajomi odnaleźli się w Pani bohaterach? Czy byli za to wdzięczni, a może rozgniewani?
Nigdy nikt się nie obrażał. A raczej każdy, kto zobaczył siebie w moich książkach, przyjmował to z uśmiechem. Często dziękuję też tym, którzy mieli swój wkład w książkę. Bardzo cenię, gdy ktoś mi opowiada historię, wpuszcza mnie do swojego świata, a ja potem mogę przełożyć to na świat moich bohaterów.
Ludzie skłonni są raczej do narzekania, a rzadziej do śmiechu. Tymczasem w Pani książkach humoru jest cała beczka. Wiem, że autorzy nie lubią pytań o inspiracje, ale skąd bierze się w Pani ta radość?
Chyba lepiej się śmiać niż płakać. Chociaż zdarza mi się też płakać! A skąd we mnie radość? Nie wiem! Chyba dobrze obserwuję rzeczywistość i umiem wiele rzeczy opowiedzieć tak, by rozbawić. Podobno łatwiej jest wzruszyć niż rozśmieszyć, więc bardzo się cieszę, że udaje mi się wywołać uśmiech na twarzach Czytelników.
Skoro przy humorze jesteśmy, zapytam o „Milaczka”. Otóż czytelnicy bardzo często piszą, że Milenę lubią mimo jej ciapowatości, ale naprawdę uwielbiają jej ciocię Zofię Kruk, a niektórzy deklarują nawet sympatię do Bachora. Czy pisząc pierwszy tom z tej serii brała Pani pod uwagę, że to nie Milena zaskarbi sobie główną sympatię czytelników?
Mam często tak w swoich książkach, że to właśnie drugoplanowi bohaterowie są najfajniejsi. Tak było w przypadku Zofii Kruk, Bachora, ale również w przypadku Pani Wiesi z „Pracowni dobrych myśli”. To się dzieje samo. Mam czasem wrażenie, że ci główni bohaterowie są jakby tłem dla tych, którzy są tak naprawdę najważniejsi. Ja sama uwielbiam Zofię i Bachora! Zdecydowanie bardziej niż Milenkę!
Jak pisze się w duecie? Ma Pani na koncie kilka książek, np. z Alkiem Rogozińskim, Nataszą Sochą czy ostatnio ze Stefanem Dardą? Jak to się fizycznie robi? Każdy pisze po kawałku?
Najpierw ustalamy plan działania i wybieramy sobie osoby, za które jesteśmy odpowiedzialni. I każdy pisze po kawałku. Często przypomina to interaktywną powieść. Każde z nas oczekuje, co takiego drugie wymyśliło. To bardzo fajne urozmaicenie. Z pewnością uczymy się od siebie nawzajem, motywujemy się. To takie fajne wyzwanie kreatywne. Potem oczywiście wszystko musi się zgadzać, więc czytamy i poprawiamy…
Przeczytałam, że przekłady Pani książek ukazały się w Wietnamie, na Litwie i w Stanach Zjednoczonych. To dość zaskakujący zestaw państw i języków. Dlaczego akurat tak ta sprawa wygląda?
To zupełny przypadek. Moja wietnamska tłumaczka chwyciła w rękę „Szkołę żon” i się nią zachwyciła. Tym sposobem na wietnamski są przetłumaczone już cztery moje książki. Z kolei kiedyś byłam na Litwie i przeprowadzono ze mną wywiad w jednej z największych gazet. I po tym wywiadzie jedno z litewskich wydawnictw zwróciło się o prawa do tłumaczenia „Opowieści niewiernej”. Wszystkim rządzi przypadek!
Właśnie
ukazać ma się Pani nowa książka
pt.
„Jeszcze się kiedyś spotkamy”. Ten tytuł może być obietnicą,
a może być i groźbą. Proszę zdradzić, na ile Pani
może, co się za nim kryje.
Oj, to obietnica! Franciszek wyruszał na wojnę i obiecał swojej żonie Adeli: „Jeszcze się kiedyś spotkamy”. Adela czekała na niego wiele długich lat. Franciszek w prezencie zaręczynowym dał żonie porcelanowe filiżanki z motywem niezapominajek. Adela chroniła je cały czas niczym najcenniejszy skarb, wierząc, że zgodnie z obietnicą męża jeszcze się kiedyś spotkają i wspólnie wypiją herbatę z tych filiżanek… To powieść inspirowana historią rodzinną. Próba odpowiedzi na pytanie, co by było gdyby. Bardzo zachęcam do przeczytania, bo naprawdę w tę książkę włożyłam sporo serca.
Ludziom związanym z morzem nieobce jest powiedzenie navigare necesse est. Czy Pani wyobraża sobie życie bez pisania?
Najważniejsza jest dla mnie Rodzina. I to bez rodziny nie mogłabym sobie wyobrazić mojego życia. Ale pisanie też jest dla mnie ważne. Bardzo ważne. Czuję, że to jest moja właściwa droga. Nie chciałabym zawodowo nic innego robić. Oczywiście mam chwile zwątpienia, wtedy zaglądam na pracuj.pl i szybko stamtąd uciekam, bo kto przyjmie do normalnej roboty pisarkę? Nikt! Zatem chyba będę pisać zawsze…
Rozmawiała Magdalena Mądrzak.