Anna Lewicka – debiutuje trylogią, w której milosne wojny toczą wiedźmy, władające słowiańską magią oraz berserkerzy – absolutnie męscy, pełni wad i gotowi wpaść w szał. Nam opowiada, jaką część jej życia stanowi pisanie, jak udało się jej przebić na rynku wydawniczym i czego możemy się po niej spodziewać w najbliższej przyszłości.
Zacznę od końca. Czytelniczka po lekturze drugiego tomu Pani trylogii napisała: „Obgryzam paznokcie z ciekawości… Kiedy kolejna część trylogii?!”. No właśnie, kiedy?
Już 11 września! Premiera początkowo miała mieć miejsce w listopadzie, ale została przesunięta wcześniej, więc to świetna wiadomość dla wszystkich, którzy już nie mogą doczekać się finału. Przerwy między tomami moim zdaniem okazały się naprawdę idealne – pozwalające już stęsknić się za bohaterami, ale na tyle krótkie, żeby nie zdążyć zapomnieć o tym, co działo się w poprzednich częściach. Sama zresztą jestem niecierpliwym czytelnikiem i nie lubię długo czekać na kontynuacje moich ulubionych serii!
Z Pani krótkiego życiorysu, jaki prezentuje wydawca, wynika, że jest Pani głodna życia. Praca, rodzina, do tego projektowanie ubrań, RPG, planszówki, Netflix – gdzie w tym wszystkim jest miejsce na pisanie?
Tak, zdecydowanie noszę w sobie ogromny głód życia. Uwielbiam czerpać z niego pełnymi garściami, próbować nowych rzeczy i oddychać pełną piersią. Nie ma jednak co ukrywać – nie na wszystko jest czas. Marzę o tym, żeby mógł się rozciągnąć bardziej, a doba miała chociaż kilka dodatkowych godzin… chociaż, znając siebie, i tak byłoby mi za mało! Cóż mogę więc powiedzieć – staram się jak najbardziej efektywnie go planować i ustawiać priorytety. Rodzina znajduje się oczywiście na pierwszym miejscu, ale pisanie również jest na tej liście naprawdę wysoko! Oczywiście, część moich innych pasji na tym trochę cierpi – na przykład maszyna do szycia niestety ostatnio mocno się kurzy. Nie wyobrażam sobie jednak żyć inaczej, mniej dynamicznie! Nie tak dawno, któregoś dnia zwróciłam się do mojego męża, mówiąc: „Wiesz, uświadomiłam sobie, że ja uwielbiam pracować!”, a on spojrzał na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy. „Dopiero? Przecież to oczywiste”, zdziwił się. Chyba muszę więc przyznać się, że chyba, tak odrobinę, jestem jednak pracoholiczką. Ale jeśli kocha się, to co się robi, nie ma nic przyjemniejszego!
Pani książki prowadzą czytelniczki w świat słowiańskich wierzeń. Wygląda na to, że i ten temat jest Pani bliski…
Zdecydowanie! Uwielbiam dawne wierzenia, mitologie i ludowe przekazy. Uważam, że nic nie pozwala poznać naszych przodków tak, jak tradycyjne opowieści. Zawsze fascynowało mnie, co próbowali w nich przekazać, jakie wartości i światopogląd reprezentowali. Symbolika i metafory zawarte w dawnych wierzeniach są często bardzo głębokie, a po ich przeanalizowaniu widać, jakimi są wspaniałymi psychologicznymi narzędziami.
Uważam, że zdecydowanie nie należy patrzeć na nie jedynie jak na prymitywne bajania lub historie na dobranoc, bo często niosą niezwykle głębokie prawdy. Naprawdę warto im się bliżej przyjrzeć. Zresztą, istnieje kilka świetnych popularnonaukowych opracowań, które świetnie się czyta, a które dokonują rewelacyjnych analiz niektórych opowieści – jak „Biegnąca z Wilkami” Clarissy Pinkoli Estes czy też „Goddesses in Everywoman” i „Gods in Everyman” Jeana Shinody Bolena (psychiatry, co ciekawe), które analizują mity greckie przez pryzmat psychologii Jungowskiej. Rewelacyjne pozycje, naprawdę otwierają oczy – bardzo je polecam.
Czy oprócz mięty balkonowej uprawia Pani także magię?
Oczywiście – przecież piszę książki! Czy to nie magia? Widziałam gdzieś taki tekst, który mnie niezwykle urzekł – że czytanie to przyglądanie się szeregom czarnych znaczków, po to by doświadczyć halucynacji dotyczących rzeczy, które się nie wydarzyły lub doświadczeń, których się wcale nie miało. Kiedy się nad tym zastanowić, to naprawdę magiczny proces!
Kto najpierw pojawił się w Pani głowie: trzy siostry – współczesne wiedźmy, których losy Pani opisuje, czy przystojni, niezwykle silni i pociągający mężczyźni, których jedyną wadą jest szał?
Nad tym pytaniem nawet nie muszę się zastanawiać – pierwszy był kowen czarownic. Wybrałam się kiedyś na wakacje z przyjaciółką nad morze i tam zobaczyłyśmy niesamowite, rosochate drzewo, które wydało nam się idealne na spotkanie zgrupowania wiedźm – tak właśnie powstał pomysł na Alicję i jej kowen. Od tamtej pory pomysł jednak kompletnie ewoluował, akcja przeniosła się w Bieszczady, a lusterko, które miało początkowo być tajemniczym artefaktem (stąd zresztą wzięło się imię Alicji – miało być nawiązaniem do książki Carrolla), zostało zmienione w jezioro.
Berserkerzy powstali już później i chociaż od początku byli w planach, to same zarysy postaci powstały już po postaciach sióstr, które w zasadzie od razu miałam w swojej wyobraźni właśnie takimi, jakie znalazły się na kartach książek.
Którą z sióstr lubi Pani najbardziej?
Naprawdę nie jestem w stanie wybrać! Każdą z nich uwielbiam, a jednocześnie każda z nich ma w sobie cechy, których w gruncie rzeczy nie lubię. Zawsze mówię, że z Alicją chciałabym się zaprzyjaźnić, z Igą imprezować, a na Sówce móc się oprzeć. Z drugiej strony – Alicja jest naiwna, Iga lekkomyślna, a Sówka pełna uprzedzeń. Ale jak w życiu – nie ma przecież ludzi idealnych. Kiedy tworzyłam te postaci, rozpisałam ich życiowe historie i wszelkie cechy charakteru oraz światopogląd, starając się zbudować je możliwie jak najbardziej spójnie i realistycznie. Mam nadzieję, że choć w pewnym stopniu mi się to udało, i że na kartach książki ożyły swoim własnym życiem.
Jednego jestem pewna – teraz, po tym kiedy skończyłam pisać, a opowieść dobiegła już końca, będę za nimi szczerze tęsknić.
Czytelnicy piszą, że drugi tom jest jeszcze lepszy niż pierwszy, czyli że rozkręca się Pani w pisaniu. Czy Pani też pisze się coraz łatwiej?
Cieszą mnie bardzo takie opinie, a ja mam nadzieję, że każda moja kolejna książka będzie lepsza. W końcu przecież o to chodzi, żeby się ciągle rozwijać, żeby nie stać w miejscu. Oczywiście, w pewnym stopniu pisze mi się łatwiej – wiem już coś więcej o tym, jakich pułapek unikać przy tak długich tekstach, i ten proces tworzenia jest coraz bardziej spójny. Z drugiej strony, stawiam sobie kolejne wyzwania pisarskie, więc pewne rzeczy przychodzą trudniej niż wcześniej. Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, bo proces twórczy chyba za każdym razem jest jednak trochę inny. To trochę jak z dziećmi – nie da się wychowywać ich tak samo, każde jest inne i wymaga czegoś innego. Tutaj chyba jest podobnie, oczywiście w zupełnie innej skali, ale procesu pisarskiego też nie da się odrysować od szablonu. Na pewno jednak się rozkręcam, mam coraz więcej pomysłów i najchętniej w ogóle nie odchodziłabym od klawiatury. Kocham pisać!
Jak zaczęła się przygoda z pisaniem? Marzyła Pani o tym od zawsze, czy impuls przyszedł nagle?
Piszę praktycznie odkąd pamiętam. Do dziś z sentymentem wspominam moją pierwszą „książkę” – napisałam ją w szesnastokartkowym zeszycie w trzy linie w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej. Opowiadała o dwójce rodzeństwa, które leci rakietą na księżyc.
Niemniej, poważniej zaczęłam pisać w liceum, chociaż zwykle były to opowiadania i krótkie formy pisane do szuflady. Trylogia kiełkowała w mojej głowie już od dawna, ale chyba musiałam dojrzeć do jej napisania. Wierzę, że wszystko po prostu dzieje się w swoim czasie.
Zawsze jednak kochałam książki i pamiętam, że w dzieciństwie sądziłam, że największym szczęściem jest pracować w zawodzie związanym z książkami. Namiastkę tego miałam już jako tłumacz, ale nie ma dla mnie nic równie wspaniałego jak pisanie. Teraz mogę więc śmiało powiedzieć, że spełniło się moje marzenie.
Autorzy mówią, że dziś, gdy prawie wszyscy piszą, a nikt nie czyta, bardzo trudno wydać pierwszą powieść. Jak wyglądała Pani droga do debiutu?
Przyznam, że teraz, kiedy już docierają do mnie takie głosy, mam wrażenie, że udało mi się wydać trylogię wyjątkowo szybko i bezproblemowo. Zanim zaczęłam szukać wydawcy, w ogóle nie orientowałam się w tym, jak wygląda pod tym względem rynek wydawniczy. Wysłałam książkę jedynie do trzech lub czterech dużych wydawnictw, nie wiedząc właściwie, czego się spodziewać. Z jednego z nich dostałam odpowiedź, że.… mają plany wydawnicze na najbliższe dwa lata i w ogóle nie przyjmują kolejnych propozycji! To był dla mnie szok!
Pamiętam jednak, że – kiedy jeszcze byłam w trakcie pisania trylogii – wybrałam się na targi książki i stałam przed stoiskiem Jaguara myśląc, że bardzo chciałabym się w nim wydać. Kiedy więc dostałam kontakt do wydawnictwa i wysłałam swoją propozycję, nie spieszyłam się, nie szukałam dalej, ale cierpliwie czekałam na odpowiedź. I ona faktycznie przyszła! Byłam przeszczęśliwa!
Czy kiedy skończy Pani trylogię, którą zapoczątkowały „Więź” i „Szał”, ma Pani pomysł na kolejne książki?
Mam ogrom pomysłów! Najchętniej przelałabym na papier wszystkie naraz i żałuję bardzo, że tak się nie da! Obecnie pracuję jednak nad dwoma projektami, z czego jeden jest już w bardzo zaawansowanej fazie. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale z zaprzyjaźnioną krakowską ilustratorką tworzymy album gromadzący mity i opowieści z całego świata – nie będzie więc to powieść, ale coś w zupełnie innej, leksykonowej formie.
Jednocześnie zaczęłam też pisać kolejną beletrystyczną pozycję – tym razem jest to horror, którego napisanie planowałam już od dawna i obiecałam sobie, że będzie kolejną opowieścią, którą po trylogii chciałabym podzielić się z czytelnikami. Mam nadzieję, że czas i obowiązki pozwolą mi szybko przelać ją na papier i że niedługo ujrzy światło dzienne!
Rozmawiała
Magdalena Mądrzak.