Przeżył 80 lat i ani dnia dłużej. Zmarł 5 września 2019 roku. Dał Polakom tłumaczenia wielu dzieł głównie literatury fantastycznej, w tym „Opowieści z Narnii” Lewisa, całego Harry’ego Pottera, a ostatnio nowych tomów cyklu Riordana.
Od wczesnych lat rozwijał zainteresowania literaturą i historią (w dużej mierze dzięki swojemu ojczymowi, Witoldowi Ostrowskiemu, profesorowi literatury angielskiej). Studiował archeologię. Związany z wydawnictwami: Instytut Wydawniczy „Pax”, Wydawnictwo Pelikan oraz Media Rodzina. Przetłumaczył 113 książek, należących do literatury dziecięcej, fantasy i SF, a także z dziedziny psychologii. Tłumaczył homilie papieża Jana Pawła II w serii papieskiej wydawanej przez Instytut Wydawniczy „Pax”.
Wnuk Kuba Polkowski zamieścił na Facebooku przepiękny wpis: „Kilka dni temu, dokładnie w swoje osiemdziesiąte urodziny, umarł mój prywatny Dumbledore – Andrzej Polkowski. Był moim dziadkiem, a czasami i ojcem. Był najbardziej wykształconą i oczytaną osobą, jaką znałem. Miał swoje poglądy i był nim niezwykle wierny. Nauczył mnie kochać i pieścić słowo pisane. Ale też słuchać jazzu, prowadzić samochód i zbierać grzyby. Był tak niezwykłym człowiekiem, że opisywanie go w kolejnych zdaniach nie miałoby większego sensu, bo trzeba by napisać książkę. Jako tłumacz podarował milionom z nas opowieści o Harrym Potterze, przygodach dzieciaków w Narni, potężnym niedźwiedziu Szardiku, wielkim rodzie Pendragona i wiele wiele innych”.
Dzięki
Andrzejowi Polkowskiemu polszczyzna zyskała m.in. takie słowo jak
„mugole” czy „ulica Pokątna”. O sztuce przekładu sam twórca
opowiadał tak: „Czy powieści o Harrym Potterze mają być dla
polskiego czytelnika czymś w rodzaju podręcznika kultury
angielskiej, czy mają być takimi samymi zapierającymi dech
powieściami przygodowymi jak dla czytelnika brytyjskiego? Gdybym, na
przykład, przekładał dialogi między młodymi bohaterami tych
powieści dosłownie, moje wnuki powiedziałyby: »Andrzej, my tak
nie mówimy. To brzmi dziwacznie, głupio«. A to jest ważne, bo
moje wnuki nie mogłyby się identyfikować z bohaterami tych
powieści, gdyby oni mówili w dziwaczny, głupi sposób. Oczywiście,
są granice tej naturalizacji, bo jeśli akcja powieści dzieje się
w Anglii, trzeba zostawić te wszystkie puddingi czy angielskie
imiona własne, ale czytelnik polski musi być w podobnej sytuacji
językowej co angielski, jeśli ma do czynienia z takimi postaciami,
jak Winkie, Stinskap, Trufflehunt, Puddleglum czy Portkey. W
czytelniku angielskim te imiona własne wywołują konkretne,
zamierzone przez autora skojarzenia, więc i w czytelniku polskim
powinno być podobnie”.
Podobnie rzecz się miała z
tłumaczeniem „Opowieści z Narnii”: „Przywołam pewien
przykład. Lwa, czarownicę i starą szafę tłumaczyłem na początku
lat osiemdziesiątych, kiedy w Polsce w sklepach były puste półki.
Lewis pisał tę książkę tuż po wojnie, kiedy w Anglii podstawowe
produkty były wciąż na kartki i półki sklepowe też świeciły
pustkami. Biała Czarownica kusi Edmunda słodyczami o nazwie turkish
delights. To popularny w Anglii przed
wojną, ale wówczas niedostępny rodzaj rachatłukum. Gdybym
przełożył to na »tureckie smakołyki« czy »łakocie«, młody
polski czytelnik nie miałby żadnych skojarzeń. Wybrałem więc
ptasie mleczko, które w Polsce było wówczas znane, ale również
niedostępne. Na szczęście ptasie mleczko jest w konsystencji i
smaku podobne do rachatłukum… W ten sposób czytelnik polski
znalazł się najbliżej czytelnika angielskiego i w aspekcie
smakowym i historycznym. Mógł się łatwiej wczuć w sytuację
ulegającego pokusie Edmunda”.1
1 http://www.miesiecznik.znak.com.pl/6642010z-andrzejem-polkowskim-rozmawia-dominika-pycinskasila-kruchego-slowa/