Płock, lata siedemdziesiąte. Komunizm powoli zaczyna chylić się ku upadkowi. Zuza Lewandowska odnosi kolejny sukces, demaskując czarnego wdowca, i wyrasta na najlepszą papugę w okręgu.
Stary, zaniedbany domek na Parowie. Nikt tu od dawna nie zaglądał. Okoliczni mieszkańcy omijali go wielkim łukiem, nazywając przeklętym, a wszystko przez wydarzenia, które rozegrały się tam przed laty. Krwawy mord dokonany na właścicielach wstrząsnął wtedy całym Płockiem. Niektórzy twierdzą, że od tego czasu tu straszy.
Był środek dnia, na środku izby stał wyprostowany jak struna, elegancko ubrany starszy mężczyzna. Były wojskowy, zdradzała to jego postawa, wyćwiczona przez lata musztry. Rozglądał się ciekawie. Wszędzie kurz i wielkie sieci pajęczyn. Podszedł powoli do zdjęcia wiszącego na ścianie, przetarł je dłonią i zaczął mu się wnikliwie przyglądać. Zaskrzypiały zawiasy drzwi.
– To ty? – szepnął. W jego oczach widać było zaskoczenie. – Prędzej bym się tu diabła spodziewał. Kiedyś byłeś z nami. Już wtedy pracowałeś na dwa fronty?
– Może? Życie nieraz płata figle. Oddaj to i rozejdziemy się, każdy w swoją stronę.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Nie wciskaj mi tu kitu. Doskonale wiesz. Albo ty to masz, albo Zuza Lewandowska. Pewnie zdążyłeś jej to przekazać? Jesteś ostrożny, bałbyś się z tym chodzić. Za dobrze cię znam. Mam rację?
– Pierdol się. Ode mnie nic się nie dowiesz, a Zuza Lewandowska nie ma pojęcia o moim istnieniu.
– Nie omieszkam tego sprawdzić. Do zobaczenia w piekle!
Padł strzał. Mężczyzna wygiął się w teatralnej pozie, jego twarz wykrzywił grymas bólu. Rozległ się huk następnego wystrzału. Znów silnie targnęło ciałem trafionego, po czym nieszczęsny osunął się bezwładnie na podłogę.
Zabójca podszedł wolno do swojej ofiary, zbliżył lufę pistoletu do głowy leżącego i ponownie nacisnął spust, tym razem pocisk przeszył środek czoła. Krew trysnęła z rany, wszędzie było jej pełno.
Morderca nachylił się nad trupem. Bez żadnych emocji patrzył w szkliste oczy nieboszczyka. Tak jakby przed chwilą ukatrupił zająca, a nie człowieka. Sięgnął za pazuchę ofiary, ale wtedy gdzieś z zewnątrz, spoza domu doszedł go gwar czyichś głosów. Spłoszony, poniechał przeszukania. Wyprostował się, schował starą niemiecką parabelkę i podszedł do drzwi. Wyjrzał ostrożnie. Ktoś tu nadchodził, więc nie zwlekając, wymknął się z izby.
***
Zaczął się wrzesień. Dzieciaki, niczym peruwiańskie muły, wróciły objuczone ciężkimi tornistrami na swoje szkolne szlaki. Żółkły liście na drzewach, bociany dawno już odleciały bez śladu, pozostało jedynie mgliste wspomnienie ich klekotu, zaś w lasach nastał czas wysypu grzybów. Jesień krzyczała: „dzień dobry!”.
Było wczesne przedpołudnie, Zuza zmierzała w stronę kancelarii. Spieszyła się, choć dziś miała luźny dzień. Kowalski wrócił z urlopu, a ona chciała mu zadać wiele pytań niecierpiących zwłoki.
Lewandowska od kilku dni roztrząsała sprawę sprzed lat, ostatnią, którą prowadził jej ojciec. On też lubił się bawić w prywatne śledztwa.
Zastanawiała się czasem, że może to był wpływ literatury Conana Doyle’a, bo Sherlock Holmes był idolem obydwojga Lewandowskich. Ich zacięcie detektywistyczne od zawsze nie podobało się władzy, która co i raz zgrzytała na to zębami, ale na szczęście tylko się na tym kończyło.
Nagle, kilka metrów przed nią, rozsypała się wielka witryna składnicy harcerskiej, a w chwilę potem cały chodnik pokryły tysiące drobin szkła. Po drugiej stronie ulicy zaczęło uciekać dwóch wyrostków z procami w dłoniach, przypuszczalnie sprawcy całego tego zamieszania.
Kurwa mać! A to cholerne gnojki! Lewandowska zaklęła po cichu, starając się ominąć resztki zbitej szyby, bo ich ostre krawędzie mogły rozharatać jej nowe włoskie czółenka, które kosztowały prawdziwe krocie. Jeszcze tydzień wcześniej były główną ozdobą witryny komisu przy Nowym Świecie w Warszawie, a dziś zdobiły stopy najbardziej znanej płockiej papugi.
Od strony placu Narutowicza biegło dwóch krawężników z pałkami w rękach. Tuż za nimi podążał kapitan Mariański, cały zasapany z wysiłku. Biada chuliganom, jeśli ich dorwą, bo po pałowaniu ich zadki długo nie będą się nadawały do siedzenia, a ukojenie bólu da jedynie moczenie ich w mydlinach.
Milicja od zawsze nagminnie sięgała po tę metodę perswazji. Obrywało się nie tylko łobuzom, ale i działaczom opozycji. Zuza wielokrotnie interweniowała w imieniu poturbowanych, ale bez skutku. Władza ludowa ma zawsze rację, to nie podlegało dyskusji.
Z pobliskiego sklepu spożywczego wyszedł prokurator Zarzycki. Widząc Zuzę, ukłonił się jej z szerokim uśmiechem.
– Dzień dobry, pani mecenas.
– Szkło się tłucze na szczęście, to chyba będzie dobry – odparła i poszła dalej.
Nie miała ochoty na pogaduszki, a prokurator słynął z gadulstwa. Potrafił przytrzymać rozmówcę ponad godzinę, i to nawet zimą na mrozie.
Zuza wpadła jak petarda do kancelarii i od razu skierowała swoje kroki do pokoju Kowalskiego.
Kolega po fachu siedział przy biurku z nosem wsadzonym w dokumenty. Kiedy ją zobaczył, od razu odłożył je na blat.
– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś się czegoś naćpała, masz takie dziwne ogniki w oczach – zagadał do niej z ironią.
Roześmiała się w głos.
– Dobrze, że nie kurwiki. Od kiedy zaglądasz mi głęboko w oczy? Czy mam się obawiać twoich końskich zalotów? Mówiłam ci kiedyś o starej teczce znalezionej w biurku ojca. To była jego ostatnia sprawa.
– Faktycznie – przytaknął – coś wspominałaś, ale bardzo ogólnikowo.
– Zdaje się, że wtedy byłeś u niego czeladnikiem. Mam rację?
– Jeśli aplikanta można tak nazwać, to owszem, ale w dalszym ciągu nie wiem, o jaką sprawę ci chodzi. Domyślam się, że oczekujesz ode mnie jakichś informacji.
– Sprawa Pawlaka mówi ci coś? – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Kowalski zamyślił się, zapewne naprędce przeszukiwał pamięć. Jego mina wskazywała, że z marnym skutkiem. W końcu się poddał.
– Przybliż mi, proszę, temat, bo nie mogę skojarzyć.
– Tajemnicze zaginięcie Stanisława Pawlaka, męża radcy prawnego Zofii Pawlak. Teraz lepiej?
– No tak, teraz kojarzę. – Mężczyzna wyraźnie się ożywił. – To bardzo stara sprawa. Dziwne, że zachowały się jeszcze jakieś materiały. Faktycznie, twój ojciec bardzo to przeżywał. W sumie nie dziwię się, to był jego dobry kolega. Ambroży poruszył niebo i ziemię, ale na nic się to zdało. Wszystkie tropy się urwały, Pawlak dosłownie rozpłynął się powietrzu. Nikt nic nie słyszał i nikt nic nie widział. Milicja, trzeba im to przyznać, mocno się natrudziła, żeby to wyjaśnić. Przesłuchali setki mieszkańców, ale bez powodzenia. Odpuść, teraz po latach tym bardziej do niczego nie dojdziesz. Szkoda twojego czasu, a i pieniędzy z tego nie będzie. Lepiej weź sprawę Opalińskiego. Kroi się niekończący się proces o schedę po bogatym stryju. Możesz na nim sporo zarobić.
Zuzę od zawsze kręciły trudne sprawy, a na brak pieniędzy nie narzekała. Była na fali po ostatnim sukcesie, kiedy dorwała zabójcę kuzynki. Teraz potrzebowała nowych, coraz trudniejszych wyzwań, a zagadka Pawlaka wydawała się odpowiednia.
– Dziękuję za dobrą radę – zakpiła. – Lepiej powiedz mi wszystko, co pamiętasz. Homo homini consulere debet, człowiek człowiekowi powinien pomagać.
Wyciągnęła papierosy i rozsiadła się w fotelu vis-à-vis Kowalskiego.
W mężczyźnie trudno było zauważyć choć ciut entuzjazmu. O czym tu gadać? Sprawa dawno zamknięta.
– Wiem, że nikt nie jest w stanie przekonać Zuzy Lewandowskiej, jeśli się na coś uprze. Jednak będziesz zawiedziona, zero rewelacji, żadnych domysłów.
– Zgadza się, kolego mecenasie. – Posłała mu szeroki uśmiech, przypalając papierosa. – Trafiłeś w sedno sprawy. Pozwól jednak, że ja to ocenię. No, gadaj! – ponagliła go.
– Daj fajkę – poprosił.
Zaskoczył ją, on przecież nie palił. W dodatku był zaciekłym wrogiem palaczy. Dziwiła się, że z nią, kobietą uzależnioną od ekstra mocnych bez filtra, dzielił kancelarię. Musiał ją lubić bardziej, niż to okazywał.
– Nauczyłem się od mojej nowej dziewczyny – uśmiechnął się, widząc jej zdziwioną minę.
Zuzę wkurwiało to słowo. Kowalski był dobrze po czterdziestce. Kilka lat temu owdowiał i nie ożenił się ponownie. Przez ten czas wciąż zmieniały się damy jego serca. Co charakterystyczne, każda następna była starsza od poprzedniczki, a zatem „dojrzała kobieta” było tu zapewne bardziej adekwatnym określeniem.
– Ile ma lat ta twoja dziewczyna? – spytała z kpiną w głosie.
– Osiemnaście, wszystkie mają osiemnaście. Nieprawdaż? – roześmiał się jej prosto w twarz.
– Tak jak ty masz trzydzieści. Mów lepiej o Pawlaku – odparła z rezygnacją.
– To miało miejsce bodajże dziesięć lat temu – zaczął kolega. – Stanisław Pawlak po kryjomu przed żoną sprzedał działkę, którą odziedziczył po rodzicach, i zniknął wraz z pieniędzmi. Chodziły słuchy, że miał kochankę i z nią nawiał na Wybrzeże, chyba do Gdańska, o ile dobrze pamiętam, albo do Gdyni. Tam ponoć go nawet widziano. Żona nie zgłosiła zaginięcia, więc milicja go początkowo nie szukała.
– Aha, rozumiem, krzyż łajzie na drogę!
– Właśnie, skoro uciekł z kochanką, to po co go szukać? Nie miał żadnych zobowiązań alimentacyjnych, był osobą pełnoletnią, więc mógł zrobić ze swoim życiem to, co chciał. Nie musiał wracać do Płocka.
– No tak, ale w końcu milicja wszczęła poszukiwania. Zgadza się?
– To było po interwencji Ambrożego. Twój ojciec kumplował się z Pawlakiem, zresztą wiesz o tym. Uważał, że tak czy owak tamten powinien się do niego odezwać. Tymczasem Pawlak milczał. I to właśnie mu nie pasowało. Podejrzewał najgorsze: że go tam gdzieś na Wybrzeżu okradli i ukatrupili. Szukał również rzekomej kochanki, ale mimo wysiłków nie trafił na jej trop. Nie zamierzał się poddać, ponoć miał jeszcze kilka pomysłów, ale nie zdążył ich zrealizować. Pawlak zapewne nie żyje, no bo w PRL-u przed milicją nie ukryje się nikt. Jest obowiązek meldunku i gdzieś w Polsce powinien był się odnaleźć. No, chyba że siedzi gdzieś na wsi zabitej dechami albo w Bieszczadach wypala węgiel drzewny. Tam nikt nikogo nie pyta o tożsamość. Kiedyś byłem blisko Komańczy na wakacjach. Gdzieś w okolicy stuknęli generała Świerczewskiego. Spotkałem raz kilku wypalaczy, straszne indywidua, zapewne z bogatą przeszłością i na pewno bez przyszłości.
Zuza była zawiedziona, nie usłyszała nic nowego, to wszystko było w teczce, trochę sama pamiętała, myślała, że Kowalski wie coś więcej, choćby jakieś plotki, coś, czego na początek mogłaby się uczepić.
– Co zamierzasz czynić w tej sprawie? Mam nadzieję, że odpuszczasz? – spytał prowokacyjnie.
– No co ty? Pieprzysz, jakbyś mnie nie znał. Odwiedzę wdowę, czy może raczej porzuconą żonę, sama już nie wiem, jak nazwać Pawlakową. Widziałam ją niedawno na ulicy. Była otoczona wianuszkiem bachorów, rozdawała im cukierki. To taka płocka filantropka. Trzeba przyznać, że dobrze się trzyma.
– Nie wiem, dawno jej nie widziałem. Gdybyś potrzebowała pomocy, to wal do mnie. Choć tak naprawdę to chyba powiedziałem ci dziś wszystko.
Zuza nagle zbladła, zakryła usta dłonią, poderwała się z fotela i wypadła z pokoju.
Po chwili z łazienki dobiegły odgłosy wymiotowania.
***
Na parking przed hotelem Petropol zajechała czarna wołga. W środku widać było jedynie kierowcę. Po chwili do auta dosiadł się mężczyzna. Zapalili.
– No i macie jakiś pomysł? – spytał po dłuższej chwili szofer. – Spierdoliliście akcję. Czemu go puknęliście, zanim wam wszystko wyjawił? Gdzie teraz tego szukać?
– I tak nic by nie pisnął. Za dobrze go znałem.
– Nawet go dokładnie nie przeszukaliście.
– Mówiliście, że to powinno być spore. Nie miał przy sobie nic takiego. Pojechałem do hotelu i przeszukałem jego rzeczy. Chciałem jeszcze wrócić do tego domku, ale mi zabroniliście. Czego konkretnie szukamy?
– To nie wasza sprawa. To będzie skrzynia, może waliza, sam nie wiem, w co to zapakował. Wciąż się głowię, jak to chciał wywieźć z kraju.
– Skoro mam tego szukać, muszę wiedzieć coś więcej.
– Nie musicie. Za duże ryzyko, gdyby was ktoś zdemaskował. Dziwię się tylko, że nikt jeszcze nie zawiadomił milicji. Pewnie lada moment go znajdą. Musimy być poza wszelkimi podejrzeniami. Wasze nowe zadanie to Zuzanna Lewandowska, ale musicie działać dyskretnie. Ona prowadzi obecnie dochodzenie w sprawie dziwnego zaginięcia kolegi jej ojca, niejakiego Pawlaka. To się dobrze składa, bo gdyby trzeba było ją zlikwidować, to wszyscy powiążą jej śmierć z tamtą sprawą. Chodźcie za nią jak cień i ją obserwujcie. Możliwe, że sama was zaprowadzi do celu.
***
Lewandowska roztrzęsiona wróciła do domu i od razu zaparzyła sobie miętę, na wszelki wypadek wypiła setkę czystej wódki, ponoć dobrego lekarstwa na zatrucia.
Zwymiotowała już drugi raz w przeciągu ostatnich kilku dni. Czyżby to była salmonella? W barze mlecznym zmienił się szef kuchni, może dodali do jedzenia zarażone kacze jajka. Już raz było w Płocku takie zatrucie, w ciastkarni Raczka. Klienci, a wśród nich jej szkolna koleżanka, struli się bajaderkami. Poszli do sądu i wygrali. Cukiernik wypłacił im odszkodowanie. Puścili go w samych skarpetkach, i dobrze tak sukinsynowi!
Zamknęła Borysa razem z papugą w sypialni, chciała w spokoju poleżeć przed telewizorem.
– Kuuundel! Kuuundel! Kuuundel! – usłyszała zza ściany.
To Zgaga wydzierała się na psa, on nie pozostawał jej dłużny i zaczął przeraźliwie szczekać.
– Paaalant! Paaalant!
Istny dom wariatów, musiała je pilnie rozdzielić. Psa uwiązała w kuchni. Dopiero teraz mogła położyć się na kanapie.
Niestety, długo nie poleżała spokojnie, bo za ścianą oddzielającą jej mieszkanie od lokum sublokatorki wybuchła następna awantura. Najpierw okropne krzyki, później łoskot przewracanych mebli.
W końcu któryś z gachów zatłucze Borkowską, taki będzie finał. Może wtedy komuchy oddadzą jej zagarniętą po wojnie część mieszkania – rozmarzyła się. Za piękne, żeby się mogło ziścić.
Znów zaczęły ją rżnąć jelita, zaparzyła ziółka.
***
Dochodziło południe, gdy Zuza zapuściła się w ciemny korytarz kamienicy przy Tumskiej 10. Tu też ktoś ukradł żarówkę, co za złodziejski naród. Prawie po omacku znalazła poręcz i zaczęła się powoli wspinać na pierwsze piętro, gdzie Pawlakowa zamieszkała po zniknięciu męża.
Dzień wcześniej umówiła się z nią telefonicznie na rozmowę. Nie było łatwo, ale powołanie się na przyjaźń jej ojca z zaginionym w końcu przełamało opory.
Mieszkanie oznaczone dwójką było naprzeciwko schodów. Przycisk dzwonka na futrynie po prawej stronie. Tyle zdołała dojrzeć w słabym świetle zapałki. Cholera, co za dziadostwo, sparzyła się w palec.
Zadzwoniła. Po chwili zgrzytnął zamek i drzwi się uchyliły. W progu stała Pawlakowa w długiej eleganckiej sukni. Wyglądała, jakby szykowała się na bal lub do opery. Mogła mieć z siedemdziesiąt lat. Fryzura staranna, na szyi czerwone korale, duże złote pierścienie na palcach. Pochodziła ze starej płockiej rodziny. Przed wojną ich własnością były trzy kamienice przy Tumskiej, teraz po komunistycznej grabieży ostało się jedynie mieszkanie w jednej z nich.
Widząc Zuzę, kobieta uśmiechnęła się szeroko.
– Witaj, kochanieńka, wejdź proszę.
Drzwi, skrzypiąc zawiasami, otworzyły się na oścież i zapraszały do środka.
Przedpokój szeroki, długi, na ścianie wielkie kryształowe lustro i jakiś olejny wiejski widoczek. Stojak na parasole w kącie, rzecz już niespotykana. Wszędzie na podłodze dębowa klepka i wzorzyste kobierce. W powietrzu czuć było przykry zapach naftaliny. W tym mieszkaniu jakby się czas dawno zatrzymał.
– Proszę, proszę dalej.
Gospodyni wskazała wejście do salonu.
Tu też ten sam styl, stare solidne meble, za szkłem witryn porcelana i kryształy. Zuza zajęła miejsce na wyściełanym krzesełku, na jego krawędzi. Czuła się tu nieswojo, trochę jak w muzeum.
– Czego się napijesz? Mam świetną cejlońską herbatę. Chyba że wolisz kawę?
– Z chęcią napiję się herbaty.
Pawlakowa zniknęła w kuchni, a Zuza wciąż się rozglądała po mieszkaniu.
Na ścianach portrety, wszystkie olejne, a wszystkie twarze jakieś smutne, ponure. Ona by takich u siebie nie powiesiła, ale de gustibus non est disputandum, o gusta nie należy się spierać, powiadają. Nad kanapą dwie skrzyżowane szable. Nie trzeba się znać, żeby odgadnąć, że bardzo cenne.
Pawlakowie nie mieli dzieci, ona była radcą prawnym, on miał sklep z kapeluszami. Wydawałoby się, że gówniany biznes, ale większość kobiecych głów zdobiły jakieś nakrycia, a sklepów z nimi było w Płocku jak na lekarstwo. Małżeństwo wszelkie zarobione pieniądze lokowało w antyki, to było ich wspólne hobby.
Skoro Pawlak uciekł z kochanką, to czemu zostawił tu taki majątek?
– Widzę, kochanieńka, że ci się u mnie podoba.
Pawlakowa rozstawiła filiżanki i czajniczek. Wszystko to Rosenthal, Zuza od razu poznała, jej rodzice mieli podobne, ale kiedyś podczas przeszukania mieszkania przez UB uległy zniszczeniu. Tamci nie znali się na sztuce, nie mieli dla niej ani krzty szacunku. Ars non habet osorem nisi ignorantem, sztuka nie ma wrogów oprócz ignorantów, powiadali Rzymianie, kiedy jeszcze nie mieli styczności z Wandalami.
– Owszem, bardzo ładnie – pochwaliła. – Nam dokwaterowali patologię, połowa mieszkania jest zniszczona. Jeszcze kilka lat i popadnie w zupełną ruinę. Nawet tynki im się nie oparły. Trzeba będzie dać nowe. Tak mi w każdym razie powiedział zaprzyjaźniony murarz.
– Nam też chcieli kogoś wcisnąć, ale opłaciłam się, gdzie trzeba, i odpuścili. Nie ukrywam, że sporo mnie to kosztowało.
Zuza smutno pokiwała głową. Jej ojciec miał swoje zasady i nigdy nie dawał łapówek. Jak się okazało, źle na tym wyszedł.
– Co cię, kochanieńka, do mnie sprowadza? Nie sądzę, że to spotkanie towarzyskie.
Lewandowska zawahała się, ale tylko chwilę. Przecież od zniknięcia Pawlaka minęło wiele lat, to i emocje opadły.
– Chodzi mi o pani męża… – zaczęła.
– O męża? Jakiego męża, ten łobuz, którego masz na myśli, uciekł z kochanką. Już go dawno wykreśliłam, już o nim zapomniałam – wtrąciła wzburzona gospodyni, czym trochę zbiła Zuzę z pantałyku.
– Wiem, że wyjechał, ale chciałabym ustalić, co się z nim tak naprawdę stało, może go odnaleźć, jeśli to w ogóle jest możliwe po tylu latach.
– Po co? Czy warto rozgrzebywać stare, zagojone rany?
– Chciałabym zakończyć wszystkie sprawy mojego ojca. Uważam, że jestem mu to winna.
– Znów spytam: po co? – Pawlakowa nie ustępowała. – Słodzi pani? – Podała jej cukiernicę.
Zuza zasypała herbatę jedną łyżeczką, aby nie zepsuć sobie smaku.
– To był dobry kolega taty, zależało mu. Pewnie by go odnalazł, gdyby nie nagła choroba i śmierć.
– Tak, pamiętam, przykre. Byłam na pogrzebie. Proszę zostawić tę sprawę, szkoda zachodu. Czy pomyślała pani, co będzie potem?
Zuza spojrzała na nią zdumiona.
– Potem? Nie rozumiem?
– Jak pani go odnajdzie. Może ma trzódkę dzieci, nową żonę, cholerny bigamista, no bo się ze mną nie rozwiódł. O co go pani spyta? To nie ma sensu. Ja już się z tym pogodziłam. Kiedyś wciąż o nim myślałam, złorzeczyłam, ale z czasem jego wizerunek rozmył się w mojej pamięci. Może krakersa?
Podsunęła talerzyk z herbatnikami.
– Nie, dziękuję. Wolę zapalić, jeśli można.
– Proszę bardzo, pójdę po popielniczkę.
Zuza w tym czasie podniosła się z krzesła i podeszła do komody. Stał na niej szereg fotografii w drewnianych ramkach. Na nich głównie gospodyni, w młodości, w dzieciństwie razem z rodzicami, jedno pewnie z mężem, wyblakłe, mężczyzna na nim niewyraźny. Mimo to widać, że był przystojny.
– Tak, to ten sukinsyn! Zrobione kilka lat po ślubie, wtedy jeszcze mówił mi, że mnie kocha, a ja głupia wierzyłam. Wyblakło, tak jak pamięć o nim, i niech tak zostanie.
Pawlakowa stała tuż za nią, podała jej popielniczkę, ciężką, kryształową, i zaraz sięgnęła po chusteczkę.
– Wie pani coś więcej o tej kobiecie? Skąd pochodziła, gdzie ją poznał? Może ma pani jej fotografię?
– Wiem, że była, ale nic poza tym. Przyznał mi się do tego. Bezczelny, powiedział mi to prosto w oczy.
– Pani mąż prowadził sklep z kapeluszami, może tam ją poznał?
– Być może. Ja byłam radcą w Petrochemii, pracowałam od rana do późnego popołudnia. Co on w tym czasie robił, nie wiem. Przecież go nie śledziłam, ufałam mu i to był mój błąd.
Wróciły spocząć na krzesełkach. Faktycznie, herbata była wyśmienita.
– Gdzie pani ją zdobyła? Dawno nie piłam tak dobrej.
– W Warszawie, na bazarze Różyckiego, na Pradze. Nie powiem, że była tania, ale na stare lata nie odmawiam sobie tej odrobiny luksusu.
Słynne na cały region targowisko w prawobrzeżnej części stolicy. Można tam było kupić dosłownie wszystko, od ananasów po złotą biżuterię. Trzeba było jednak uważać, bo roiło się tam od różnego rodzaju naciągaczy. Krążyło nawet w narodzie takie powiedzenie: „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka”. Zuzannie nigdy nie było na Pragę po drodze. Musi się w końcu kiedyś tam wybrać specjalnie. Poczęstowała gospodynię papierosem, ale tamta odmówiła. Zapaliła więc sama.
– Ile to już lat minęło? – rzuciła pytanie.
– Ponad dziesięć. To miało miejsce gdzieś o tej porze.
– A sklep? Co tam teraz jest? Nieczęsto przechodzę Nowym Rynkiem, nie pamiętam.
– To mój lokal i nie wynajęłam go nikomu. Stoi zamknięty na cztery spusty.
Zuza zdumiała się, bo wynajem był interesem bardzo dochodowym. Przez dziesięć lat pusty lokal stał w centrum miasta? Nieprawdopodobne. Coś jej się teraz przypomniało. Zakurzona witryna, a na niej staromodne kapelusze. To pewnie to miejsce. Właściwie nie powinna się dziwić. Sama miała domek na Parowie, który stał niezamieszkany od lat. Od dawna do niego nie zaglądała, pewnie wszystko tam rozszabrowano. Chciała się go pozbyć, ale nie było na niego kupca.
– Czemu to stoi puste? Już za sam czynsz mogłaby pani nieźle żyć, a przecież mogła go pani sprzedać?
– Stać mnie jeszcze na taką fanaberię, mam wysoką emeryturę.
– Ponoć mąż, zanim zniknął, zbył jakąś posiadłość. Czy to prawda?
Kobieta przytaknęła.
– I zniknął z tymi pieniędzmi?
– Zgadza się, okradł mnie i uciekł, parszywy drań! Niech go piekło pochłonie!
Pawlakowej łzy trysnęły z oczu niczym woda z gejzerów, zupełnie się rozkleiła. Nie było sensu kontynuować tej rozmowy.
– Nie będę więcej pani męczyć i przepraszam za kłopot.
Zuza przygasiła niedopałek i podniosła się z krzesła. Nic tu już po niej. Musi popytać wśród starszych ludzi, tych, co pamiętali Pawlaka i kupowali w jego sklepie. Być może wtedy znów tu wróci, ale z nowymi pytaniami.
– Ale jaki kłopot, pani Zuzo, zawsze jest pani u mnie mile widziana. Mało kto tu przychodzi, jedynie listonosz, ksiądz po kolędzie i inkasent z zakładu energetycznego. Nie mam w Płocku rodziny. Wyprowadzili się. Albo na cmentarz przy Kobylińskiego, albo na zachód na Ziemie Odzyskane.
Zuza wyszła na ulicę, głęboko wdychała powietrze, przedmuchiwała płuca, nie cierpiała zapachu naftaliny. Jej uwagę zwrócił mężczyzna oparty o mur sąsiedniej kamienicy, wpatrywał się w nią. Wpadła mu w oko czy ją śledzi? Znów Mariański wypuścił za nią swoje psy? Czemu? Przecież, jak na razie, w drogę mu nie wchodzi. Skręciła w stronę Nowego Rynku, to było niedaleko. Wstąpiła do Herbapolu i kupiła dziurawiec. Niewykluczone, że pomoże na te częste wymioty. Po drodze odwróciła się kilka razy, ale nieznajomego nie zauważyła.
Sklepik Pawlakowej odnalazła bez trudu, nieduża witrynka, przed wejściem do środka kilka rozpadających się betonowych schodków. Szyba tak brudna, że z trudem dojrzała kilka od dawna już niemodnych nakryć głowy, całych w objęciach gęstych pajęczyn.
Jakaś kobieta w wielkiej kraciastej chuście i szarym paltocie wchodziła na pobliskie podwórko.
– Przepraszam panią! – krzyknęła w jej kierunku Zuza.
Tamta zatrzymała się i rozejrzała, sprawdzała, czy to zawołanie do niej. Lewandowska podeszła bliżej.
– Ten sklep z kapeluszami to nieczynny? – zapytała z głupia frant.
– Od lat. – Kobieta się zaśmiała. – Ja tu mieszkam długo i nie pamiętam, żeby było otwarte. Ponoć właściciela ukatrupili, tak powiadają.
– A kto tu dłużej od pani mieszka, żebym mogła się czegoś więcej dowiedzieć?
Kobieta spojrzała na nią uważniej. Faktycznie, dziwna prośba. Czego może chcieć? – pewnie pomyślała i trudno się temu dziwić.
– A po co? – spytała.
– Jestem adwokatem i zlecono mi odszukanie właściciela tego lokalu.
– Na drugim piętrze, tamte okna – wskazała ręką – mieszka pan Franciszek, on się tu urodził. Może coś więcej wie? Proszę przyjść w przyszłym tygodniu, bo teraz wyjechał do Gdańska, do córki.
– Dziękuję. Bardzo mi pani pomogła.