Wspomnienie o Mai Lidii Kossakowskiej
– Dobry wieczór aniołowie…
– Spokojnie, nie widzimy ich. Są cały czas z ludzkością. To ptactwo niebieskie, które się ciągle zajmuje tym, żeby trawy rosły, żeby każdy ptaszek znalazł ziarenko itd. – to ciężka praca. Są aniołowie stróże, Królestwo cały czas spogląda na ziemię. Tak samo demony powinny się tu kręcić i nas kusić. Trudno się spodziewać, by pozostały takie surowe i średniowieczne czy starożytne i przemawiały do siebie podniosłym tonem, bo oni się wielu rzeczy nauczyli, pewnie i kląć, i pić, i palić.
To fragment wywiadu, który przeprowadziłam z Mają Lidią Kossakowską, gdy ukazały się „Bramy światłości” tom 3, czyli w 2018 roku. Rozmawiałyśmy wcześniej po ukazaniu się pierwszego tomu „Takeshiego” w 2015 r., podczas jej obchodzonego wspólnie z mężem Jarosławem Grzędowiczem jubileuszu pracy twórczej oraz w marcu 2022 r. podczas spotkania z czytelnikami na Warszawskich Targach Fantastyki. Prawdopodobnie był to ostatni wywiad, którego udzieliła.
Dziś mija rok od Jej śmierci i właśnie ukazał się trzeci tom serii o Takeshim. Pierwotnie Autorka planowała sagę na trzy tomy, ale bała się, czy zdoła pomieścić w nich wszystkie wątki. Dziś wiemy, że nie pomieściła.
Prezentuję Państwu wyimki z wywiadów z Mają Lidią Kossakowską, jakie dane mi było przeprowadzić.
My jako czytelnicy wiemy doskonale, na czym polega frajda bycia czytelnikiem, bo jak czytamy coś fantastycznego, coś ekstra, co nas wciąga, wiemy, jak nam jest dobrze. Ale na czym polega frajda bycia pisarzem?
Trudno powiedzieć. To trochę tak jakby spytać pilota: dlaczego, człowieku, lubisz latać. On by powiedział, że to będą cuda, że to jest wspaniałe poczucie wolności, że to jest odwieczne potrzeba, żeby wznieść się w górę, żeby człowiek fruwał, że to jest oczywiście poczucie panowania nad tą wielką maszyną, jakieś takie umiejętności, które nie wszyscy posiadają, to jest trudne, że są niewiarygodne widoki, bo chmury, bo wschody, zachody słońca, bo widzieć Ziemię tak z wysokości i tak dalej, i tak dalej. A tak naprawdę po prostu, ponieważ on zawsze tego chciał i prawdopodobnie nikt się nie spyta, dlaczego chciał. Oczywiście można powiedzieć, że te wszystkie rzeczy są fajne, tak jak pisanie jest fantastyczne, ponieważ można dać upust wszystkim opowieściom i wszystkim istotom, wszystkiemu temu, co człowiekowi siedzi w głowie.
Kto pisze fantastykę lepiej: kobiety czy mężczyźni?
Według mnie wszystko jedno, kto opowiada bajkę: babcia czy dziadek. Ważne, żeby bajka była ciekawa. Oczywiście, jest literatura, po którą, statystycznie rzecz biorąc, chętniej sięgają kobiety. Romanse, powieści obyczajowe, sagi rodzinne, powieści historyczne. Mężczyźni chętniej wybierają czystą akcję. Książki sensacyjne, szpiegowskie, przygodowe, wojenne, krwawe kryminały. Ale to w sumie stereotyp, dotyczący, jak sądzę, najczęściej mniej wyrobionych czytelników, którzy dopiero zaczynają przygodę z literaturą. Potem ten podział zanika. Trochę bardziej wyrobiony czytelnik z przyjemnością przeczyta doskonale napisaną powieść obyczajową, a czytelniczka doceni świetnie skonstruowany i sugestywnie opowiedziany kryminał. Bo jeśli książka jest dobra, to po prostu jest dobra. Można ją czytać w każdym wieku, niezależnie od płci.
Zdecydowanie „Takeshi” jest skierowany do czytelników obu płci. Każdy dostanie coś ciekawego. Porcję przygód i napięcia, miłość, śmierć, powinność i lojalność. „Takeshi” mówi więcej o relacjach między bohaterami, niż inne moje książki, więc mam nadzieję, że spodoba się kobietom. Zawiera też duży ładunek brutalności, ponieważ jest inspirowany kulturą japońską. To może być odczytane jako ukłon w stronę panów.
To, że leje się krew i jest dużo emocjonalnych scen, wynika też z moich upodobań, jako pisarza. Lubię przykuć uwagę czytelnika czymś mocnym, potężnym. Jeśli czytający pozostaje obojętny na losy bohaterów, to w moim mniemaniu, oznacza, że autor poniósł klęskę. Lepiej, żeby czytelnik gryzł palce z niepokoju, martwiąc się, co się za chwilę stanie i czy wszyscy bohaterowie wyjdą cało z opresji.
Ile tomów będzie miał „Takeshi”?
Nie będzie żadnej sagi. Po prostu powieść licząca trzy tomy. Mam nadzieję, że zmieszczę się w takiej objętości. To jest książka, która dzieje się „krok po kroku”, jedne wydarzenia wynikają z drugich, akcja obejmuje dni i miesiące, nie lata i dziesięciolecia. Nie będzie tu przeskoków czasowych. Żaden rozdział nie zacznie się słowami: „Minęło pół roku…” W przypadku tak prowadzonej powieści może się zdarzyć, że treść się nieco rozrośnie. Zobaczymy. Nie mogę być do końca pewna, że to, co zamierzałam zawrzeć w jednym tomie, zmieści się w nim w całości. Jeśli nie zawrę wszystkich wątków w trzech częściach, będę zmuszona dopisać czwartą. Lecz na razie tego nie planuję.
Proszę uspokoić czytelników, bo lubią być spokojni w tej kwestii, że wie Pani, jak ta powieść się skończy?
Nie siadam do pracy, jeśli nie wiem, o czym jest książka i jak się zakończy. Ja pracuję jak grzeczna uczennica. Wszystko mam starannie opisane w ślicznym, różowym zeszyciku w kotki. Prawdziwy plan wydarzeń. Sceny, jedna po drugiej. Gdy już którąś skończę, odkreślam. W ten sposób pracuję. Czasem coś zmieniam, dopisuję dodatkowe elementy, ale na ogół realizuję to, co wcześniej wymyśliłam. Nawet jeśli czasem niektóre sceny nie są do końca dopracowane na etapie koncepcji, zawsze znam zakończenie powieści.
„Takeshi” to książka trzytomowa. Gdy ją zakończę, zapewne wrócę na chwilę do anielskiej tematyki, bo odczuwam silną presję czytelników. Pisząc drugi tom „Siewcy Wiatru”, czyli „Zbieracza Burz” przypadkiem wymyśliłam następną część, która leży spokojnie, dojrzewa i czeka na swoją kolej.
W tej chwili pracują nad drugim tomem „Takeshiego” i mam nadzieję skończyć go jeszcze latem, choć praca może się przedłużyć do jesieni. Liczę na to, że książka ukaże się zimą, ale to już nie zależy ode mnie.
Proszę zdradzić trochę ze swego warsztatu pisarskiego: czy Pani jest sumienna, czy pisze Pani regularnie?
Zdecydowanie nie. Nie pracuję regularnie, od wczesnego poranka, powiedzmy, osiem godzin. Zdarzają się, niestety, dni, gdy nie piszę w ogóle, chociaż to bardzo trudne momenty. Gdy praca idzie bardzo ciężko lub nie idzie wcale, pisarz na ogół popada w nerwowość. Dzień, w którym nic nie napiszę, jest o wiele gorszy od tego, gdy wstaję od komputera zmęczona i spracowana, bo bardzo się denerwuję, że nic nie robię.
Ale nie zawsze da się pisać.
Czyli musi przelecieć muza?
Nie, skąd. Chodzi o zmęczenie, które musi wyparować. Opuść umysł. Staram się pisać dobrym językiem. W momencie, gdy czuję, że zaczynam psuć styl, przerywam pisanie. Bywa, że przez kilka godzin jestem w stanie napisać zaledwie pół strony. To zdarzało się, na przykład, przy tworzeniu „Upiora Południa”. To była wyczerpująca praca. Gdy psuję język, zaczynam używać pospolitych metafor, spieszę się, skracam na siłę sceny, wiem, że czas przerwać pracę. I tak następnego dnia musiałabym to wszystko usunąć.
Kiedy Pani poczuła, że będzie pisarką?
Miałam jakieś sześć lat, gdy pisałam pierwsze bajki w zeszytach. Mając ze dwanaście, pisywałam już fantastykę, hard sf. W tych pierwszych opowiadaniach działy się strasznie poważne rzeczy. Na statku kosmicznym dochodziło do awarii, brakowało tlenu i ktoś musiał poświęcać życie, żeby uratować pozostałych albo meteory zagrażały stacjom międzyplanetarnym. To były dopiero wyzwania. Przez jakiś czas próbowałam też pisać kryminały i powieści sensacyjne w typie Alistaira McLeana, ale to nie była moja najmocniejsza strona. Pisanie było stale obecne w moim życiu, i jakoś tak się składało, że tworzyłam głównie fantastykę.
Próbuję dociec, co jest takiego w fantastyce, że tak skupia ludzi, że działa jak soczewka?
To pewnie dlatego, że tam można znaleźć dosłownie wszystko. W całym spectrum fantastyki są tak różne gatunki i podgatunki, że można dowolnie wybierać. I pisać na co ma się ochotę. Hard science fiction, czarny kryminał z elementami fantastyki, political fiction, romans, powieść historyczną, alternatywną rzeczywistość, klasyczne fantasy, urban fantasy, do wyboru. Każdy możliwy gatunek może również być fantastyką.
Ja też nie czuję się zamknięta czy ograniczona tym rodzajem literatury. Mogę napisać każdą książkę, którą wymyślę.
Elementy fantastyki od mniej więcej lat dwudziestych zeszłego wieku przenikają do literatury wysokiej. Przykładem może być choćby Haruki Murakami, który jest uważany za pisarza z górnej półki a często pisze po prostu fantastykę. Realizm magiczny prozy iberoamerykańskiej to też fantastyka. Popularny u nas Jonathan Carroll też obraca się przecież w tym gatunku.
Zastanawiam się, czy zadawać to pytanie, bo ono lekko spoileruje treść, ale nie mogę się powstrzymać przed uwagą, że wycięła Pani niezły numer uśmiercając [w pierwszym tomie „Takeshiego”] głównego bohatera. Ale wierzę, że musi jakoś przeżyć…
Nic nie musi. Świat powieści bywa okrutny, tak jak jego japoński pierwowzór. Powiem tylko, że pisarz ma w zanadrzu różne sztuczki, a w świecie, w którym istnieją istoty nadprzyrodzone, demony i duchy mogą się pojawiać różne formy życia.
W zeszłym roku obchodziła Pani 20-lecie pracy twórczej, mogłaby Pani już osiąść na laurach: jestem sławna po doniesionym sukcesie i powiedzieć: teraz już nic nie robię. Tymczasem, proszę, mamy kolejny tom, całkiem gruby. Co skłania Panią do pracy?
Nie mogę nic nie robić, bo jestem pisarzem nałogowym, a poza tym byłoby mi trudno nakłonić elektrownię, by dostarczała mi prąd. Muszę regularnie wydawać książki, bo inaczej moje biedne koty zostałyby głodne. A dlaczego zdecydowałam się wracać do anielskiej sagi? Kiedy wymyślałam „Zbieracza burz”, pojawił się pomysł na fabułę nowej powieści i on sobie tak leżał i leżał, pisałam w międzyczasie inne książki, a czytelnicy się dopytywali o kontynuację. W pewnym momencie stwierdziłam, że minęło już z siedem lat od „Zbieracza burz”, a ja tak po prostu odkładam te anioły i odkładam. Byłam przekonana, że to będzie taka mała przerwa w bardzo dużym projekcie, którym jest Takeshi. Że wrócę na chwilę do świata, który znam, pójdzie mi to szybciutko, napiszę jedną książeczkę i będzie spokój. Oczywiście nic podobnego się nie wydarzyło. Książka mi się rozrosła, zrobiła się taka wyprawa, która przemierza wszystkie strefy Poza Czasem, krainy baśniowe, krainy mitologiczne – to musiało być coś naprawdę spektakularnego. Musiałam się zmobilizować, żeby to wszystko miało sens i okazało się, że ta dłuższa wyprawa będzie trzytomowa.
Jakie są odczucia artysty, który wypuszcza książkę? Czy dominuje ulga, że już mam tę pracę za sobą i wszystkie sprawy z redakcją i korektą, czy to duma: „patrzcie, to moje dziecko – patrzcie i podziwiajcie”, czy może strach, co czytelnicy powiedzą?
Jak się skończy książkę, to trwa jakiś czas, zanim redaktor ją przeczyta, korekta obrobi, więc w momencie, gdy wbija się to cudowne słowo koniec, to jest to fantastyczny moment i poczucie, że nic nie muszę robić przez jakiś czas. Człowiek się zastanawia, co zrobić z czasem: na spacer pójdę, może na grzyby, to nieprawdopodobna rzecz, że nagle mam mnóstwo czasu.
Między jedną a drugą książką w moim przypadku musi minąć przynajmniej trzy – cztery miesiące, żebym była w stanie pracować nad czymś innym. Po redakcji i korekcie książka pojawia się w księgarniach. Co myśli autor, a w każdym razie, co myślę ja? Przychodzę do księgarni, patrzę, książki nie ma. Jest półka, na tej półce przewraca się jeden egzemplarz, z zagiętym rogiem. Co myśli sobie autor? Jezus Maria, jak to się ma w ogóle sprzedawać, jak tego w ogóle nie ma. Co to będzie? Koty z głodu poumierają. Przychodzę do innej księgarni albo do tej samej za kilka dni, wszędzie, na wszystkich półkach stoi moja książka. Co myśli autor? Jezus Maria, to się w ogóle nie sprzedaje. Takie mniej więcej są odczucia autora.
Jak zaczęła się Pani fascynacja aniołami i to pomieszanymi z magią. To chyba nie jest zwykła kombinacja?
Myślę, że jest i to bardzo. Ja też jako młoda dziewczyna byłam przekonana, że aniołki to są takie stworki wesołe, w nocnych koszulkach i one generalnie nic innego nie robią, tylko przeprowadzają dzieci przez kładeczki, dbając, żeby im się nóżki nie zmoczyły. Studiując archeologię trafiłam na cykl wykładów nieżyjącego już dziś profesora Wiercińskiego pod tytułem „Antropologia nauki i religii” i tam, ni z tego ni z owego, zostałam wrzucona w biblijno-anielski apokryficzny świat pełen potwornych, strasznych stworów i istot, które wszystkie są aniołami. Co mnie najbardziej zadziwiło, to że są anielskie imiona, anielskie postaci, występujące w kontekście czarnej magii, cały szalony świat, który stworzyli sobie spirytyści, okultyści w okolicach XVI-XVII wieku, gdzie jest podział na państwo piekielne i państwo anielskie. Tylko oni to traktowali na poważnie. Ja opisując uniwersum anielskie musiałam to troszeczkę odkręcić, żeby było nieco weselsze i ciekawsze dla czytelników. Jednak to z serii wykładów dowiedziałam się, że to towarzystwo zupełnie inaczej wygląda. Jakie są pierwsze słowa, które anioł kieruje do śmiertelnika? „Nie lękaj się”. A więc anioły muszą budzić przerażenie. Jak się poczyta o tym, jak wyglądają anioły, zwłaszcza te wyżej w hierarchii, te trony czy zwierzchności, to można się przerazić.