Lubomir Baker recenzuje najnowszą książkę Miłki Raulin o trawersie Grenlandii
Bywają książki jak wampiry – te wysysają z czytelnika życie, ale bywają książki jak naładowany akumulator – dają energetycznego kopa i uśmiech na twarzy. Relacja z wyprawy na Grenlandię Miłki Raulin należy do tej drugiej, bardzo rzadko występującej w przyrodzie kategorii.
Zachodziłem w głowę, co drobną, rozsądną kobietę, matkę dzieciom, skłania, by ruszyć na ponad miesięczną wyprawę, podczas której będzie trawestować Grenlandię, ciągnąc za sobą sanie, ważące dwa razy tyle co ona. Czytając o jej wyczynie zrozumiałem, że ona po prostu musi – ten typ tak ma – raz na jakiś czas wyrzucić z siebie nadmiar energii, bo inaczej wybuchnie niczym supernowa.
Ale dość zachwytów nad autorką, czas na zachwyty nad książkę. Jako się rzekło, to relacja opisująca mierzący 600 km trawers Grenlandii, którego Miłka Raulin dokonała w towarzystwie trzech mężczyzn w niecały miesiąc. Ekipa miała jeszcze jednego uczestnika, ale jego wybujałe ego szybko wyeliminowało go z wyprawy. Na szczęście dla autorki.
W tej książce dostajemy bardzo zajmujący i żywy opis przygotowań do wyprawy oraz niebezpieczeństw, przygód i niedogodności, towarzyszących pokonywaniu lądolodu. Gdybym nie wiedział, że autorka jest inżynierem, nigdy bym nie uwierzył, że od młodości nie tworzy powieści, tak wciągająco pisze. Oszałamiającym elementem książki są zdjęcia – są liczne, doskonale opisane i stanowią przemyślane uzupełnienie treści. Rzadko mam wrażenie, że w książce zaplanowano precyzyjnie każdy centymetr kwadratowy każdej strony. Wyraźnie widać wielki szacunek dla czytelnika.
Najszczerzej zachęcam do lektury: poznacie nieźle Grenlandię, doświadczycie mocnych wrażeń, a to wszystko nie wychodząc spod koca.