Bez cudów, Panie Jezu, gramy na forsę.
Bardzo lubię zadawać sobie pytanie, tak znienawidzone w czasach szkolnych, które brzmi: co autor chciał przez to powiedzieć. Tę książkę, za którą autorka otrzymała Paszport „Polityki”, podsumowałbym zdaniem pochodzącym z dowcipu o tym, jak Chrystus usiadł, by zagrać z apostołami w kości. A ci zapowiedzieli mu na wstępie: Bez cudów, Panie Jezu, gramy na forsę.
Główna bohaterka snuje opowieść o swoim małym miasteczku o nazwie Cukrówka, leżącym w Dolinie Zmornickiej (w całej powieści bardzo ładnie dobrane są nazwy znaczące). Dzieją się w nim rzeczy niezwykłe. Magdalena chodzi nago po nocach i śpiewa stając na dachach, Pszczelarz – miejscowy żul – tresuje pszczoły, nikt się nie kąpie w jeziorze, bo strach, tata bohaterki pracuje jako wróż, a poza tym regularnie zdarzają się cuda, nazwijmy to, kościelne. Bohaterka – wnuczka „tej Sareckiej”, czyli najbardziej wrednej komunistki ‒ ma dwóch kumpli, z którymi po szkole pali trawkę i pije. To ona opowiada o historiach, dziejących się w Cukrówce i ludziach w niej żyjących. Jej oczami doświadczamy niezwykłości i cudów. To ona z odrazą podgląda Pszczelarza, ona na haju widzi nagą Magdalenę śpiewającą na dachu, to ją intryguje dziewczynka ze zdjęcia, które wisi w zamykanym właśnie muzeum. Ta właściwie bezimienna bohaterka jest kluczem do tajemnic, bo powoli dochodzi do prawdy, zarówno o ludziach i wydarzeniach.
Na czym polega niezwykłość tej historii? Wcale nie wiemy, w zasadzie aż do samego końca, że to jest powieść w zasadzie kryminalna, autorka myli nas dokumentnie. Przyjęta konwencja nurtu, uczenie nazwanego realizmem magicznym, w żaden sposób czytelnika na końcówkę nie przygotowuje. Uważam to za wielką zaletę tej książki, a autorkę za znakomitą mistyfikatorkę (proszę to zrozumieć jako komplement).
Najbardziej zdumiewający jest życiorys Sareckiej – kobiety, która trzęsła rodziną i Cukrówką. To z jej ust pada zdanie, które doskonale podsumowuje polską polityczną rzeczywistość, że „przeszłość to najlepszy kapitał na przyszłość”. To właśnie towarzyszka naczelniczka ma „teczki”, które po upadku jedynego słusznego ustroju zapewniają jej miękkie lądowanie. Jest to dość oczywista kwestia, ale rzadko eksponowana w kręgach przyznających nagrodę „Polityki”, stąd bierze się moje zdumienie.
Do wad książki zaliczam fakt, że bardzo trudno w nią zanurkować. Rzeczywistość opowiadana przez pryzmat wypitego alkoholu i wypalonej trawki jest trudna w odbiorze przez trzeźwą głowę. Na szczęście wrażenie czytania spowiedzi narkomana powoli znika koło setnej strony i wtedy można już zanurzyć się w znakomitej opowieści i z ciekawością czekać na kolejny cukrowski cud.
Dobra książka powinna zachęcać do przemyśleń i dyskusji, a „Zimowla” zdecydowanie to kryterium spełnia. W ramach dyskusji chciałbym jej Autorce zadedykować przesłanie najładniej, bo poetycko wyrażone słowami wiersza Agnieszki Osieckiej pt. „Lekcja fizyki”, spopularyzowanego przez Skaldów: „Oj, dana, dana, nie ma szatana / A świat realny jest poznawalny”. Chciałbym zachęcić Państwa do lektury „Zimowli” i dołożenia swojego głosu do tej dyskusji. Czy rzeczywiście fakt, że jeśli człowiek łaknie cudu, tak jak wszyscy mieszkańcy Cukrówki, tkwi w samooszustwie? Czy naprawdę zawsze, jak w zacytowanym na wstępie dowcipie, gramy tylko na forsę?