
Idąc za ciosem, po rekomendowanej już Państwu „Supremacji” Parmy Olson, rzuciłem się na „Burn Book” Kary Swisher, by pozostać blisko Doliny Krzemowej i jej demiurgów, a może raczej krezusów (królów i bogaczy w jednym).
Zanim przejdę do recenzji, należą się Państwu dwa wyjaśnienia. Kara Swisher to amerykańska gwiazda dziennikarstwa, zajmująca się branżą nowych technologii od trzydziestu lat, czyli od czasów, gdy te dopiero raczkowały. Swisher jako jedna z nielicznych zrozumiała na bardzo wczesnym etapie, że internet zmieni ludzkie życie i chciała patrzeć na te zmiany z bliska. W efekcie jest jedną z najbardziej opiniotwórczych dziennikarek, która z wielkimi tego świata zjadła niejeden lunch (o przeprowadzonych wywiadach nie zapominając), niektórzy nawet spali u jej mamy w domu, ma do nich komórki i oni mają do niej. Gdy dzwoni, odbierają (czasami nie, kiedy są obrażeni za to, co napisała).
Drugie wyjaśnienie dotyczy tego, czym jest „Burn Book”. Piszę o tym, bo sam nie wiedziałem. Jest to rodzaj pamiętnika, w którym zapisuje się wszystkie złe myśli na temat innych osób, by potem te zapiski spalić. Ten rodzaj notatek upowszechnił amerykański serial „Mean Girls”. Nie wiem, nie znam się, relata refero.
Zanurkujmy teraz w treść. Książka zaczyna się opisem wydarzeń z 2016 r., gdy Trump został prezydentem i zaprosił do swojej Tower szefów największych firm technologicznych. Autorka ze zgrozą wspomina, że wszyscy tam poszli i oficjalnie nie odcięli się od faceta, będącego „faszystą, który chce blokować wolność w internecie” i który ma „nienaukowy pogląd” na ocieplenie klimatu. Mam swój (pewnie nienaukowy) pogląd na tę kwestię, ale na potrzeby recenzji tylko referuję, co napisano. By pozostać w klimacie wpływu, jaki wywierają media na polityków i przemysł, przywołam naciski, jakim podlegał Mark Zuckerberg. Długo się im opierał: „Gdzie jest granica, za którą zaczyna się mowa nienawiści? (…) Nikt mnie nie wybrał, żebym o tym decydował” – mówił. Wpływowa Swisher pisała: „Nie mam więc całej góry szmalu, ale za to mogę powiedzieć: pieprzyć twoje metawersum, Mark. Pieprzyć je”.
Jak wiemy, Mark się ugiął i cenzura w Facebooku oraz na YouTubie zyskała żenujące oblicze. Mimo tego Zuckerberg nie stał się pupilkiem dziennikarki, która uważa, że jest „jednym z najbardziej beztrosko niebezpiecznych ludzi w historii branży technologicznej”.
Ta książka pełna jest osobistych wniosków autorki na temat np. Steva Jobsa, Elona Muska, Jeffa Bezosa i innych wielkich. Jest też niezłą, bo wierną opowieścią o branży technologicznej od jej powijaków – przez meandry, błędne ścieżki, kompletne niepowodzenia, ślepe uliczki i zmarnowane szanse i rzadkie jednorożce – do dziś. Znaleźć tu można smaczki na temat tego, dlaczego fuzja AOL-u z Time Warner okazała się fiaskiem oraz że w 1993 r. było na świecie tylko 130 stron internetowych.
Jest to też opowieść o rynku medialnym USA, na którym – oczywiście w uwagi na poglądy autorki – złym ludem jest Rupert Murdoch. O tym, jak długo i jak uparcie prasowe koncerny nie chciały dostrzec siły internetu i zamiast rozwijać strony z newsami, deliberowały godzinami, jak skłonić młodych, by polubili tradycyjne gazety.
Wielość kwestii, które porusza autorka, sprawia, że to książka wyjątkowo ciekawa, zwłaszcza gdy opisuje, jak podczas wywiadu z szefem dużej firmy została proszona, by nie ujawniać pewnej informacji. Ponieważ uznała, że to może zaszkodzić innej firmie, więc niezwłocznie zadzwoniła do jej CEO i zdradziła tajemnicę. Mam na to swój (nienaukowy) pogląd, ale na potrzeby recenzji tylko referuję.
Życzę Państwu inspirującej lektury.