Dla Młodego poniedziałek był przedłużeniem weekendu. Podkomisarz żył jeszcze swoim ślubem i nawet dzień spędzony w pracy nie zburzył jego radosnego samopoczucia. Dlatego gdy tylko skończyła się jego zmiana, ani myśląc o robieniu nadgodzin, zwinął się do domu. Wieczorem w biurze można było znaleźć jedynie Berga i Todorowskiego.
Pierwszemu z nich wcale nie spieszyło się do powrotu do marnego, przejściowego mieszkania przy Olimpijskiej. To biuro – chociaż nowe i obce – było miejscem, w którym bardziej czuł się „w domu” i „u siebie”. Miał tu wszystko, czego potrzebował, włącznie z wieczornym spokojem, bo towarzyszący mu Todorowski nie należał do osób gadatliwych. Berg to doceniał.
Aspirant garbił się nad swoim biurkiem wypełnionym papierami. Przez jego nieprzeciętny wzrost i surowe usposobienie nikt nie odważył się nadać mu jakiejkolwiek ksywki. Zwracano się do niego „Todorowski”, ewentualnie „panie aspirancie”, bądź „panie Wiktorze”. Chociaż milczenie uważał za cnotę, to gdy oddychał, czasami słychać było powietrze przeciskające się przez jego szeroką szyję.
Berg już od kilku godzin głowił się nad tym, skąd zna mężczyznę, którego widział u Vlacicia. Plecak, z którym chodził, był charakterystyczny dla dostawców jedzenia, jednak nie widniała na nim nazwy firmy. Rodion zwrócił się do niego po rosyjsku, co mogło oznaczać, że mężczyzna również przyjechał ze wschodu. Jak większość pracowników firm dostarczających jedzenie…
Na ekranie komputera jednostajnie przewijał kolejne zdjęcia. Twarz po twarzy. Przestępca po przestępcy. Podejrzany po podejrzanym. Ludzi mających w przeszłości kontakt z Rodionem Vlaciciem były setki! Dawni współpracownicy, osoby mniej lub bardziej z nim spowinowacone. W końcu przeszedł do tych nielicznych, którzy odwiedzali Vlacicia podczas odsiadki. Kiedy pół roku temu komisarz złożył mu wizytę w rosyjskim więzieniu ulokowanym pośrodku jeziora Novozero, nieźle się natrudził, by tamtejsi funkcjonariusze wykonali dla niego ksero listy osób odwiedzających Vlacicia. Można było policzyć ich na palcach jednej dłoni. Gdy Berg pomyślał o liście, od razu skojarzył twarz tajemniczego dostawcy. Wyszukał jego nazwisko opatrzone starym zdjęciem, by nabrać pewności. Mężczyzna był teraz dużo starszy niż na fotografii, jednak podobieństwo było niezaprzeczalne. Wyglądało na to, że komisarz nie tylko spotkał się z Vlaciciem i jego przydupasem – Kozakiem. Miał też okazję spojrzeć w oczy człowieka, który prawdopodobnie pomógł Wilkowi w ucieczce z więzienia.
Rozejrzał się uważnie po pokoju. Wyciągnął się na oparciu obrotowego krzesła i przekręcił ku regałowi, który uginał się pod ciężarem segregatorów, pudeł z dokumentami, tomami kodeksów i paroma książkami. Sięgnął po jedną z nich i sentymentalny uśmiech wymalował się na jego twarzy. Była to jego książka. Trzymał ją w swoim starym biurze. Widocznie Młody zabrał ją ze sobą. Przekartkował stronice wypełnione licznymi notatkami na marginesach, po czym zamknął powieść i spojrzał na okładkę ze złoconym tytułem Zbrodnia i kara.
O co chodziło Wilkowi, kiedy mówił o „poszerzeniu perspektywy”? Zastanowił się nad tym przez moment i przerwał ciszę.
– Mówisz po rosyjsku, Todorowski?
Aspirant nie oderwał się od papierów.
– Mówię.
– W sensie, że znasz rosyjski, czy mówisz jak native?
Nie wiedzieć czemu, Berg go irytował. Chociaż osobiście znali się zaledwie od kilku dni, Todorowski zdążył już nasłuchać się o nim tak wielu historii, że na ich podstawie wyrobił sobie opinię. Niepochlebną opinię, której jak dotąd nic nie zmieniło. Podejrzliwie podchodził do braku ogłady, pewności siebie i konspiracyjnych działań na własną rękę, od których nie stronił Berg. Nie lubił też, kiedy ludzie posługiwali się angielskimi słowami, nie zadając sobie trudu, by znaleźć ich polski odpowiednik. Swojej niechęci nie manifestował w sposób szczególny, ale starał się trzymać komisarza na dystans. Dociekliwość Berga wzmogła jednak jego irytację. Aspirant westchnął ciężko i uniósł wzrok znad papierów.
– Jako dzieciak mieszkałem w Rosji, więc tak – to mój naturalny język. A ty masz jakiś problem z moim pochodzeniem?
– Żaden – odparł Proca z przyjacielskim uśmiechem. Nie miał zamiaru robić sobie z Todorowskiego wroga, bo byłby to wróg mający dwa metry dziesięć centymetrów wzrostu. Zastanowił się, czy u tego trzydziestoośmioletniego mężczyzny medycznie stwierdzono gigantyzm, jednak nie ośmielił się o to zapytać. Znów zapadła cisza. Przerwało ją agresywne dzwonienie telefonu stacjonarnego. Komisarz spodziewał się, że do aparatu poderwie się Todorowski, chociażby z uwagi na niższy stopień służbowy. Ten jednak siedział nieporuszony i zajęty swoimi spawami. Berg ugryzł się w język. Wstał, by odebrać.
– Komisarz Alan Berg, słucham.
– Żebyś nie wątpił w prawdziwość moich informacji – zaczął Rodion bez zbędnych wstępów – mam dla ciebie małą przystawkę przed wielkim obiadem.
– Tak? – przeciągnął komisarz, obserwując uważnie Todorowskiego. Ten nie wyglądał na podsłuchiwacza cudzych rozmów, a raczej na osobę, której wszystko jest obojętne.
– Kilka minut temu do klubu „Pelikan” wszedł mężczyzna, którego nazywają Masa. Jest sam, nieuzbrojony i nastawiony na… jak wy to mówicie? Melanż? Podobno razem pracowaliście dla Wujka. Jak chcesz, to go bierz.
Połączenie zostało przerwane.
– Chodź Todorowski! – rzucił Proca, sięgając bluzę z wieszaka. – Przydasz się do zatrzymania.
Aspirant niechętnie ruszył za komisarzem, który wyprzedzał go o kilka kroków i sukcesywnie zwiększał dystans. Berg zdążył wsiąść do samochodu, uruchomić silnik i niecierpliwie westchnąć parokrotnie, zanim otworzyły się drzwi pasażera. Todorowski odsunął fotel do oporu i dopiero wtedy zatrzasnął za sobą drzwi.
– O kogo chodzi? – zapytał, gdy wyjeżdżali z parkingu.
– O Ireneusza Wiśniewskiego – Masę.
– No to rzeczywiście mogę się przydać!
– Masa nie powinien stawiać oporu, ma łagodne usposobienie i jest raczej racjonalnym gościem – odparł komisarz, chcąc dać aspirantowi do zrozumienia, że prawdopodobnie poradziłby sobie sam. W duchu jednak modlił się, żeby faktycznie zatrzymanie przebiegło pokojowo. Po chwili, wyczuwając na sobie nieprzerwane spojrzenie Todorowskiego, dodał: – Ale nigdy nie wiadomo…
– Może i zajmuję się sprawą grupy żoliborskiej znacznie krócej od ciebie, ale mam już pewne rozeznanie i wiem, że Masa za tobą nie przepada. To on razem z Jarkiem Sobiechem zakopali cię żywcem w trumnie. Wcześniej zabili policjanta, który miał cię pilnować.
– Szczerze wątpię, żeby tego zabójstwa dokonał Masa. Żal, który do mnie ewidentnie ma, dotyczy czegoś innego. Był w bliskich relacjach z synem Sobiecha – Marcinem, którego zastrzeliłem podczas jednej z akcji. Chłopak miał dwadzieścia lat i Masa mówił, że był dobrym dzieciakiem. Pomijając fakt, że do mnie strzelił prawie z przyłożenia… W każdym razie byli blisko i Masa chyba nigdy nie darował mi jego śmierci.
– Wątpisz, czy Masa zabił naszego kolegę, ale pewności nie mamy. Martwy Sobiech niestety uchylił się od zeznań w tej sprawie.
Zgryźliwe poczucie humoru Todorowskiego całkiem zaskoczyło komisarza. Miał go raczej za zamkniętego w sobie gbura, który siedząc w samochodzie, niemalże dotykał dachu czubkiem łysej głowy. Cóż, pierwsze wrażenie musiało być mylne. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestię gburowatości.
Na twarzy aspiranta nie zagościł nawet cień uśmiechu czy nawet półuśmiechu. Miał kamienną minę i poważny ton, którym dodał:
– Musimy do niego podejść jak do potencjalnego zabójcy.
Komisarz przytaknął i wystawił syrenę na dach. To, że Masa dopiero co przyszedł do klubu, wcale nie oznaczało, że posiedzi w nim długo. Musieli go zatrzymać! Ireneusz Wiśniewski mógł mieć istotne dla sprawy informacje o Rafalskim i potwierdzić, bądź nie, wieści otrzymane od Rodiona.
Klub „Pelikan” należał niegdyś do Tadeusza Rafalskiego. Kiedy zarzucono mu prowadzenie działalności przestępczej, milioner zniknął, a lokal zamknięto. Menadżer klubu zdawał sobie doskonale sprawę z dochodów, które przynosił Rafalskiemu „Pelikan”, był to bowiem lokal na poziomie, szanowany i z wyrobioną renomą. Natychmiast postanowił zainwestować w wynajem miejsca i kontynuować działalność. Pod tą samą nazwą, z tym samym personelem.
Przed wejściem do klubu tłoczyli się ludzie. Bramkarz pilnujący drzwi wpuszczał tylko kilka osób, gdy ktoś inny opuszczał lokal. To oznaczało, ża zabawa w środku rozkręciła się już na dobre i był komplet gości.
Todorowski torował drogę do drzwi. Nikt nie odważył się zaprotestować, a w oczach ochroniarza pojawiło się lekkie zwątpienie, gdy dostrzegł zbliżającego się doń wielkoluda, który nic nie robił sobie z istniejącej kolejki. Dopiero gdy znaleźli się obok, ochroniarz dostrzegł Procę stojącego za plecami aspiranta. Poznali się rok temu, gdy komisarz, pracując dla Rafalskiego jako szef ochrony, osobiście wybierał bramkarzy do klubu.
Uśmiech na przywitanie, uścisk dłoni.
Komisarz rzucił lapidarnie, że przyjechali służbowo. Nie musieli pokazywać legitymacji ani rozwijać, co za owym „służbowo” się kryło. Ochroniarz otworzył im drzwi na oścież. Todorowski schylił głowę, by nie uderzyć czołem w futrynę.
Oświetlenie lokalu robiło wrażenie. Światła tańczyły po suficie i ścianach. Goście podrygiwali w zgranym rytmie, tłoczyli się na parkiecie usytuowanym kilka metrów pod stopami policjantów. Głośna muzyka uniemożliwiała komunikację normalnym głosem. Berg trącił aspiranta łokciem, a ten nadstawił ucha.
– Rozdzielmy się! Spróbuj nie rzucać się w oczy – dorzucił z półuśmiechem.
Rozeszli się w dwóch kierunkach. Berg ruszył w prawo, Todorowski w lewo. Powoli schodzili ze schodów, lustrując poszczególne twarze. Aspirant miał ułatwione zadanie, ponieważ mógł obserwować otocznie znad morza głów. Jednak to Proca pierwszy wyłowił w tłumie Masę.
Ireneusz Wiśniewski był niższy od Todorowskiego o głowę, ale różnicę wzrostu nadrabiał szerokością. Biały T-shirt ciasno okalał jego bicepsy i rozbudowane bary. Był tak masywny, że ludzie stłoczeni wokół niego wyglądali jak niedożywione dzieci. Mężczyzna ocierał się właśnie w tańcu o jakąś mikrą dziewczynę, która zirytowana jego nachalnością odeszła na bok, by kupić piwo. Berg rozejrzał się wokoło za Todorowskim, ale nigdzie go nie widział. Masa z kolei pokiwał się przez moment na parkiecie, ale opuszczony przez swoją taneczną partnerkę zaczął wycofywać się z tłumu. Komisarz ruszył za nim przez parkiet, bar, korytarz. Gdy mężczyzna wszedł do toalety, Proca, po krótkim wahaniu zrobił to samo. Uznał, że w toalecie będzie ciszej, co umożliwi im rozmowę, i żaden z nich nie będzie miał wątpliwości co do celu tego spotkania.
Berg przekroczył próg łazienki. Wtem klamka uciekła mu z dłoni, a sekundę później drzwi mocno uderzyły go w prawy bark. Bark, który już niejedno przeszedł i był dość wrażliwy. Ostry ból przeszył ciało komisarza, jednak nie zamroczył. Policjant błyskawicznie sięgnął po glocka, choć utrzymanie go w stabilnej pozycji było niemałym wyzwaniem.
– Cześć, Proca. – Masa uśmiechnął się nieszczerze. – Ładnie to tak śledzić byłego współpracownika?
– Ładnie to tak walić drzwiami w byłego współpracownika?
– Nie wiedziałem, że to ty.
– Odwróć się do ściany z rękami na plecach.
Masa wykonał w jego kierunku dwa powolne kroki. Mimo ściskanej w dłoniach broni Berg nie czuł się za pewnie. Do wypowiedzianego wcześniej polecenia grzecznym tonem dodał:
– Proszę.
Masa dosłownie wszedł mu na lufę.
– Schowaj to. Przecież mnie nie zastrzelisz.
Miał rację. Ostatnią rzeczą, którą chciałby zrobić, było zastrzelenie Masy. Chociaż Ireneusz Wiśniewski pół roku temu pochował go za życia, Berg żywił do niego odrobinę sympatii. Wydawał mu się człowiekiem względnie szlachetnym i empatycznym. Siła jego mięśni nie przekładała się jednak na siłę woli i w życiu przede wszystkim odgrywał rolę cudzego pionka. Wykonywał rozkazy tego, któremu służył, a pierwszym aktem nieposłuszeństwa, na jaki się zdobył, było opuszczenie Tadeusza Rafalskiego bez jego zgody. Odważne posunięcie, które mógł przypłacić głową. Dlatego przez ostatnich kilka miesięcy ukrywał się w Warszawie.
Berg zdjął palec ze spustu i schował broń do kabury. Podniósł głowę, by spojrzeć w małe oczy przeciwnika. Przełknął ślinę. Uśmieszek Masy stał się teraz jeszcze wymowniejszy, a ponadto okrutny.
– Wiesz, że teraz masz wpierdol?
– Tylko nie po twarzy – odparł Berg z pokorą, ale to on jako pierwszy zadał Masie cios. Najsilniejszy, na jaki było go stać. Pięść wbiła się w brzuch, a Masa skurczył się nieco z bólu. Zrewanżował się jednak błyskawicznie, rzucając na komisarza. Złapał go za prawy nadgarstek, uniemożliwiając ponowne dobycie broni, a lewym przedramieniem docisnął do ściany.
Komisarz nie był w stanie mówić i z trudem oddychał. Może pomylił się, oceniając Masę zbyt łagodnie? Może rzeczywiście powinien do niego podejść jak do potencjalnego zabójcy? Punkt dla Todorowskiego. Aspirant wyrósł obok nich, gdy przed oczami Berga zaczęły pojawiać się pierwsze czarne plamy. Uderzył Masę w skroń, co powaliło gangstera na ziemię. Sekundę później zacisnął kajdanki na jego nadgarstkach. Proca spojrzał na ledwo przytomnego Masę z niedowierzaniem. Nie przypuszczał, że ktokolwiek mógłby załatwić go jednym ciosem!
– Młot nie pięść – wycharczał Berg, gdy odzyskał jasność widzenia. Todorowski postawił Masę na nogi i zaczął prowadzić do wyjścia. – Mogłeś go zabić tym młotem…
– Lepiej ja jego niż on ciebie.
– Droczył się tylko.
Todorowski odburknął coś pod nosem.
*
Komisarz zajął krzesło naprzeciw Ireneusza Wiśniewskiego w pokoju przesłuchań. Przełknął ślinę i pomyślał, że upłynie pewnie kilka dni, zanim ból zgniatanej wczoraj krtani całkiem ustąpi. Rozciągnął nieco kołnierzyk koszulki, lecz nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Położył na stole dyktafon.
Todorowski podpierał ścianę, stojąc obok drzwi. Zaplótł ręce przed sobą i trwał niczym nieprzystępny posąg człowieka, odlany z żelaza. Masa patrzył na niego spode łba.
– Ten „młot” to zawsze za twoją dupą chodzi?
– A co? – odparł komisarz i odchrząknął. Brzmiał teraz całkiem obco, jakby ktoś podmienił jego głos na dużo niższy i zachrypnięty. Musiał jednak przesłuchać Masę, więc zignorował wszelkie niedogodności i kontynuował: – Odczuwasz dyskomfort w obecności silniejszych od siebie?
– Czego chcesz, Proca?
Berg przymrużył oczy zdziwiony. Ireneusz Wiśniewski najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.
– Walczysz teraz o warunki i mniejszą surowość wyroku. Być może. Nakaz aresztowania cię mamy już od kilku miesięcy. Zarzuty są poważne. Między innymi chodzi o zamordowanie policjanta na służbie. Drugi zarzut to usiłowanie zabójstwa.
Masa patrzył na niego niemo, spojrzeniem pozbawionym wyrazu. Po chwili wyjaśnił:
– Chodzi o tego policjanta przed kościołem, który cię pilnował? Nie ja go zabiłem, tylko Sobiech.
– Najlepiej zrzucić winę na martwego – wtrącił Todorowski. – Przecież się nie obroni.
– To, że nie ty go zabiłeś – rozwinął myśl Berg – będziesz musiał udowodnić przed sądem. Do czasu rozprawy posiedzisz w więzieniu. Jeśli nam teraz pomożesz, szepniemy o tobie dobre słowo sędziemu i będziesz mógł liczyć na obniżenie czasu odsiadki. Jest więc w twoim interesie powiedzieć nam coś istotnego. Co wiesz o Tadeuszu Rafalskim? Gdzie on jest?
– Nie wiem. Nic nie wiem.
– Chyba żartujesz! Będziesz trzymał jego stronę po tym, co zrobił? Zamordował Sobiecha! Twojego szefa!
– A ty zabiłeś Marcinka! To co, mam teraz trzymać twoją stronę?
Cisza, która zawisła między nimi, była gęstsza niż smoła, lecz Berg przeczekał ją cierpliwie.
– Nienawidzę Rafalskiego, może nawet bardziej niż ciebie. Zasłużył na odsiadkę. Ale nie będę sypał. Rafalski ma długie ręce, wiesz o tym. Docierają nawet do pudła.
– Nic ci nie będzie, jeśli go złapiemy.
Wiśniewski parsknął, po czym nachylił się nad stołem i odparł:
– Kto go złapie? Przekupne psy? Wiesz, ilu waszych miał w kieszeni przez ostatnie lata? Jakie dile dobijał z waszymi? Z prokuraturą, z sędziami? To nie jest jakiś tam gangus, tylko jebany mafiozo!
– A co ty w ogóle robisz w Polsce? Dlaczego nie jesteś z Rafalskim? Siedziałeś razem ze mną w Amsterdamie przez pierwszy miesiąc, później pojechałeś do Niemiec i co?
– Zwinąłem się, okej? Przejechałem przez Niemcy i nie widziałem Rafalskiego od pół roku. Nie będzie mnie prowadzał na smyczy…
– Zgodziłeś się dla niego pracować.
– Z pistoletem przyłożonym do głowy człowiek zgadza się na wiele. Ty też coś o tym wiesz. Robiłeś, co ci kazał.
– Tak, ale nie dlatego, że mi groził. Takie miałem polecenie służbowe – trzymać się blisko. Zachować kontakt.
– Ale kontakt się zjebał! Rafalski wyjechał do Niemiec i obaj tyle wiemy. Ty zostałeś w Holandii, ja nie. I do tej pory miałem spokój, nikt mnie nie szukał, nie chciał zabić ani werbować.
– Przepraszam, że popsułem ci sielankę. Skoro już się stało, to… wiesz, jaki jest Rafalski. Eliminuje słabe ogniwa. Sam powiedziałeś, że ma długie ręce. Może cię dopaść nawet w pudle i raczej nie będzie dociekał, czy sypnąłeś, czy nie. Uciszy cię zapobiegawczo, i to na wieczność. Pomóż mi go dopaść. Będziesz chociaż miał spokój w pud… – Komisarz przerwał w pół słowa i odkaszlnął. Mówienie sprawiało mu coraz większą trudność.
– Nie wiem, gdzie mieli siedzibę w Niemczech…
– Ale?
– Ale mam kontakt z jednym gościem, który ciągle dla niego pracuje. Odezwał się dosłownie parę dni temu. Chciał, żebym skołował dla niego dwa samochody.
– Zrobiłeś to?
– Sporo zapłacił, a samochody to moja specjalność.
– No tak.
– Czarny van i biała škoda na fałszywych blachach. Kazali zaparkować oba w pobliżu Marriotta, zostawić kluczyki w kopercie dla jakiegoś Waszkiewicza. Zrobiłem to rano.
– Będę potrzebował numery tych tablic.
– Myślisz, że pamiętam?! Jedźcie pod Mariott i sobie sprawdźcie.
Berg spojrzał w kierunku lustra weneckiego, a po krótkiej chwili z powrotem na Masę.
– Nigdy nie przeprosiłeś za pogrzebanie mnie żywcem.
– Zasłużyłeś.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Z całego serca – odparł przestępca bez cienia gniewu w głosie.
Swoją niechęć do Berga traktował jako powinność. Ktoś, kto zabił dobrego, młodego chłopaka, jakim był Marcinek Sobiech, zasługiwał na wieczne potępienie. A Masa, kiedy już coś sobie postanowił, to tak robił, bez wahania i niepotrzebnego roztrząsania sprawy.
Kiedy Berg wstał od stołu, Todorowski otworzył drzwi i puścił go przodem. Nie uczynił tego przez grzeczność. Osłaniał jego tyły, bo nie chciał mieć na sumieniu jego ewentualnej śmierci z rąk Masy.
Gdy tylko opuścili pokój przesłuchań, podszedł do nich Młody. Wieść o zatrzymaniu Wiśniewskiego przyniosła długo wyczekiwaną satysfakcję. Ubolewał jedynie nad tym, że nie był przy tym obecny.
– Chaber pojechał sprawdzić te samochody.
Proca przytaknął i sprawdził, czy dyktafon zarejestrował rozmowę z Masą.
– Chyba w końcu dorobiłeś się ksywy, stary! – rzucił podkomisarz do Todorowskiego. – Młot!
– Pan Młot, jeśli już – odparł zirytowany Todorowski.
Proca wydawał się nieobecny, skupiony na własnych myślach. Schował urządzenie do kieszeni i wyprzedził kolegów, mówiąc:
– Idę do Brockiego. Panie Młocie, zapraszam na piwo dzisiaj po robocie.
Nie czekając na odpowiedź, skręcił w boczny korytarz w kierunku schodów. Todorowski uśmiechnął się pobłażliwie do Młodego. Jego irytacja w odniesieniu do Berga zaczynała powoli topnieć, a na jej miejsce wstępowało lekceważące przymykanie oka na to, co komisarz mówił i robił. Jednak Młody nie wtórował koledze w tym lekceważącym podejściu. Wykonał mimiczny wysiłek, by jego łagodna twarz przybrała bardziej agresywny wyraz i skomentował dość surowym tonem:
– Jak cię Proca zaprasza na piwo, to idziesz.
– Młody, ja rozumiem, że się przyjaźnicie, ale to nie znaczy, że i ja muszę go lubić. Berg to arogancki dupek, który przez swoją zbytnią pewność siebie wiecznie pakuje się w kłopoty.
– Masz prawo mieć o nim własne zdanie, ale zapamiętaj sobie jedno. W mojej grupie okazujemy sobie wzajemny szacunek, jasne? Jeśli nie stać cię na bycie uprzejmym ze zwykłej ludzkiej życzliwości, to pamiętaj o istnieniu hierarchii służbowej. Proca ma nad tobą cztery stopnie przewagi.
Karcąca postawa kolegi podniosła Todorowskiemu ciśnienie, jednak przyjął uwagę z honorem. Oznajmił, że skoro szef każe iść na piwo z aroganckim dupkiem, to on pójdzie, ale nie będzie udawał, że sprawia mu to przyjemność.
– Znając Berga, nie chodzi tutaj o przyjemność. Będzie czegoś od ciebie potrzebował.
Aspirant zawahał się na te słowa, lecz Młody nie poświęcał mu już żadnej uwagi. Zastanawiało go raczej, jak przebiegnie rozmowa Berga z Brockim i dlaczego komisarz tak się do niej palił.