Niekoniecznie ten, kto ma wybitne stopnie w szkole i jest chwalony przez nauczycieli, będzie w przyszłości wybitnym człowiekiem. Mamy dla tych, którym ze szkołą nie po drodze, pewną dozę pocieszenia, choć od razu zastrzegamy, że czym innym jest niechęć do szkoły, a czym innym niechęć do pozyskiwania wiedzy.
Przywołujemy tu ankietę, którą przed wojną przeprowadziły „Wiadomości Literackie”, a po wojnie kontynuowały londyńskie „Wiadomości”. W ankiecie tej zadano trzy pytania:
1. Jak się Pan/Pani uczył/a w szkole średniej?
2. Czym się Pan/i najbardziej interesował/a?
3. Jaki był Pana/i stosunek do literatury?
O odpowiedzi poproszono wybitnych pisarzy. Ich słowa niejednokrotnie zaskakują. Jeden z nich mówi na przykład: „Twierdzę stanowczo, że przez dziesięć lat pobytu w gimnazjum nie rozwiązałem samodzielnie ani jednego zadania klasowego”. Inny wyznaje tak: „Czarną przyszłość, z bolesnym kiwaniem głową, przepowiadali mi zresztą ci wszyscy, którzy przypuszczali, że człowiek, już w pacholęctwie wiersze piszący, może być zdolny nawet do morderstwa”. Kolejny pisarz szczerze przyznaje: „nie znosiłem historii, uczonej systemem dat i tablic synchronistycznych, posługiwałem się często brykami na lekcjach łaciny, daleko mi było do jakiego takiego opanowania niemieckiego. Jedynie na lekcjach polskiego uchodziłem za bezkonkurencyjnego prymusa”.
Równie zaskakujące są ich rozległe zainteresowania, często niekoniecznie związane z książkami. Okazuje się, że szeroko pojęte nauki przyrodnicze także miały wpływ na kształtowanie się młodych umysłów przyszłych ludzi pióra. Liczymy, że lektura tych wypowiedzi będzie pod wieloma względami inspirująca.
MARIA DĄBROWSKA
1.
W szkole średniej uczyłam się celująco ze wszystkich przedmiotów, z wyjątkiem arytmetyki i kaligrafii. Uczyłam się w szkole prywatnej, a więc polskiej, chociaż na prowincji, ale bardzo dobrej. Nauka była dla mnie czymś w rodzaju sportu i przyjemności, emocjonującym sposobem wyładowania energii i ustanawiania rozmaitych – jakby dzisiaj powiedziano – rekordów. Wyjątek stanowią cztery tylko na szczęście miesiące, które przebyłam w gimnazjum rosyjskim. Męczyłam się tam i dostawałam dwóje.
2.
Do klasy czwartej wszystkie przedmioty, których się uczyłam, interesowały mnie z jednakową siłą i jednakową chęcią ich opanowania. Od klasy czwartej bardziej niż innymi przedmiotami interesowałam się naukami przyrodniczymi, zwłaszcza geologią i biologią.
Poza przedmiotami szkolnymi w niższych klasach namiętnie interesowały mnie, szumnie mówiąc, „sztuki plastyczne” – jakkolwiek moje obcowanie z niemi było więcej niżeli ubogie. Raz dostałam od koleżanek na imieniny reprodukcję główki Greuze’a w zielonej ramce, a niedługo potem zaprowadzono nas na jakąś wystawę obrazów, która przywędrowała skądś do Kalisza. Został mi z niej w pamięci zapach masy aksamitnych portier i „piorunujący” wizerunek olbrzymiego półnagiego człowieka z podpisem: „Żyd wieczny tułacz”. Trzecim źródłem emocji artystycznych były reprodukcje w „Tygodniku Ilustrowanym”, które długo wystarczały moim upodobaniom i które mi dały pierwszy ideał artystyczny. Był nim artysta Antoni Kamieński. Przez parę lat w czasie świąt i wakacyj w domu na wsi przerysowywałam wszystkie jego reprodukcje i chodziłam umazana węglem. Bardzo nie lubiłam wtedy rzeźby greckiej, i na tym tle powstawały spory z jedną z moich przyjaciółek, dziś już nieżyjącą, Aliną. W klasach wyższych poza szkołą interesowały mnie sprawy społeczne, rewolucja, strajki, PPS, Bebel. Malarstwo stanowiło jednak nadal przedmiot mojego uwielbienia, które objawiało się w pospolitym zresztą w tym czasie skupywaniu pocztówek i tanich reprodukcyj, oraz chodzeniu na wystawy (wyższe klasy przechodziłam w Warszawie). Wielkim wydarzeniem życia stały się dla mnie pejzaże i winiety Wyspiańskiego – i kompozycje Malczewskiego. Bardzo lubiłam Okunia – a wcale nie bardzo zachwycałam się Chełmońskim.
Wiele uczuć i czasu kosztowała mnie miłość do pieśni ludowych, prawdziwie nieszczęśliwa, gdyż nie znając się na muzyce, zbierałam owe pieśni i zapisywałam je w sposób wysoce niedołężny. Muzyka w ogóle oszołamiała mnie w każdej postaci, od katarynki przez orkiestrę Namysłowskiego – aż do opery i koncertu symfonicznego włącznie. Nie rozumiałam jej i poddawałam się czarowi wszelkich tonów w sposób zupełnie barbarzyński.
3.
Moje zainteresowanie literaturą było zawsze połączone z chęcią własnej twórczości. Do klasy czwartej entuzjazmowała mnie literatura niemiecka, dzięki bardzo inteligentnej nauczycielce Niemce, która pięknie czytała. Pamiętam z tych czasów Heinego i „Don Carlosa” Schillera. W czasie wielkiej pauzy po obiedzie i po nauczeniu się lekcyj nasza przełożona, p. Helena Semadeniowa, czytała nam Szekspira i Orzeszkową. Dotychczas niektóre postacie Szekspira przemawiają do mnie brzmieniem jej głosu. Z literatury polskiej – pożerałam wielkich romantyków. Rozkoszny zamęt wywołały wtedy we mnie utwory Żeromskiego i „Wesele” Wyspiańskiego. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym ktoś przywiózł z Krakowa pocztówki z przedstawienia „Wesela”, i oglądano je wśród słońca w pensjonarskiej jadalni. Sienkiewicz i Konopnicka przypadają na moje czasy przedszkolne, ostatnią falę Konopnickiej przeżyłam w drugiej klasie. Od klasy czwartej – Przybyszewski, Żeromski i Brzozowski. Przybyszewskiego „Z kujawskiej gleby” i Kasprowicza „Hymny” stanowiły pewnego rodzaju etap w moim rozwoju.
JULIAN TUWIM
1.
W szkole średniej uczyłem się bardzo źle i bardzo dobrze. Od klasy wstępnej do obu szóstych (w szóstej siedziałem dwa lata) nie było wakacyj bez poprawki. Z siódmej do ósmej przeszedłem nagle z pochwałą, przy zdawaniu egzaminów maturalnych byłem nawet kandydatem na „medal” – nie otrzymałem go jednak z powodu braku elementarnych wiadomości z religii i dziejów narodu żydowskiego. Piekłem i zgrozą moich lat uczniowskich była matematyka, poczynając od skromnej arytmetyki i kończąc na straszliwej trygonometrii (był tam jakiś „kosekans”, który mnie do dzisiaj lękiem napawa). Twierdzę stanowczo, że przez dziesięć lat pobytu w gimnazjum nie rozwiązałem samodzielnie ani jednego zadania klasowego. Na egzaminie maturalnym dyktował mi rozwiązanie siedzący za mną kolega w sposób bardzo ciekawy, mianowicie graficzny: – Napisz alfa. – Gdzie? – Na górze. – Zrób kreskę. – Gdzie? – Z boku. Teraz napisz dwa pi er do kwadratu. – Koło kreski? – Tak. Teraz to podkreśl. – Już. – Pod tym napisz trochę na prawo znak mnożenia. I t. d. Słowem, stawiałem literki, znaki i cyfry, jak gdybym pod dyktando rysował domek z ogródkiem. Sensacją w dziejach łódzkiego gimnazjum była moja poprawka z geografii (z klasy piątej do szóstej) jedna jedyna w ciągu całego istnienia tej uczelni.
2.
Interesowałem się wyłącznie chemią i naukami przyrodniczymi, ale jakoś po szarlatańsku, niepoważnie. Miałem w domu „laboratorium”, w którym wyczyniałem dość dziwne, jak na młode lata, rzeczy. Kupowałem w składzie aptecznym najrozmaitsze proszki, kwasy, olejki, mieszałem to, grzałem, pitrasiłem jakieś nieprawdopodobne świństwa – nie wiadomo po co. W skrytości marzyłem o dokonaniu jakiegoś wiekopomnego wynalazku. Ale co mogła dać cuchnąca maść z gliceryny, lycopodium i kwasu solnego? Rezultat był tylko raz: wybuch metalowej rurki, napchanej „calichloricum” i nagrzewanej nad świecą. Poparzyłem sobie ręce w straszliwy sposób. Hodowałem węże i jaszczurki. Studiowałem „magię” z książeczki „Bosco – czarnoksiężnik”. Potem byłem pirotechnikiem i zbierałem rośliny lekarskie.
3.
Nie miałem żadnego stosunku do literatury. Nudziła mnie. Poezją gardziłem. Ale dwóch poetów zawsze kochałem szalenie: Mickiewicza i Gogola. Nawet w okresie najzaciętszych eksperymentów chemicznych czytałem bezustannie „Dziady” i „Martwe dusze”. Wiersze zacząłem pisać mając lat siedemnaście – kiedy przypadkowo przeczytałem „Wybór poezyj” Staffa.
KORNEL MAKUSZYŃSKI
Gdyby przejrzeć spisy urzędowe gimnazjów w Stryju, potem w Przemyślu, zaczem w IV gimnazjum we Lwowie, ciekawych można by się o mnie dowiedzieć rzeczy i stwierdzić z podziwem, jak z porządnego chłopca, „celującego” w początkach, robi się powoli matoł, którego pchali z klasy do klasy, bo takiej tępej głowy w matematyce, fizyce, chemii i innych naukach ścisłych nikt nigdy nie widział. Pogardzałem tymi naukami z całego serca, nigdy nie mogąc pojąć, po kiego licha potrzebna mi może być do pisania wierszy – trygonometria? Buntu w młodej duszy dokonał Szekspir, nikt inny. Należałem do takich pożeraczy książek, że do dziś mnie podziw bierze, w jaki sposób zdołałem zachować resztki rozsądku, umieściwszy w ciasnym łbie niepoliczone tomy, z całym Szekspirem na czele? Wobec czego, „kuty” w literaturze na cztery nogi (tyle bowiem nóg ma mniej więcej młodzian w gimnazjum), otoczony byłem potężną protekcją profesorów literatury, łaciny i greki. Zwycięstwo tych ludzi szlachetnych nad ciemnymi potęgami od nauk ścisłych było oczywiste, tak że wreszcie ciemne owe demony machały na mnie ręką, w duszy jedynie się radując, że skończę źle. Czarną przyszłość, z bolesnym kiwaniem głową, przepowiadali mi zresztą ci wszyscy, którzy przypuszczali, że człowiek, już w pacholęctwie wiersze piszący, może być zdolny nawet do morderstwa.
Mając za tę cenę zapewniony spokój, uprawiałem w szkole średniej literaturę jawnie. Opisałem to zresztą niezdarnie w „Bezgrzesznych latach”. Ja i kilku takich samych obłąkańców czyniliśmy to ze ślicznym zapałem; godziny długie w szkole poświęcaliśmy z naszym najmilszym profesorem Grzegorzewiczem roztrząsaniu „Wesela”. Żeromski cisnął w gromadkę naszą płonącą żagiew.
Jako sztubacy z klasy szóstej, czy siódmej, znaliśmy osobiście Staffa. Ruffer, słodki poeta, już chodził bez portek, bo był suplentem gimnazjalnym i naszym przyjacielem. Potężne wonczas grono twórcze we Lwowie budziło nasz zachwyt. Aha! Pętał się wtedy w tem samem gimnazjum w pierwszej klasie śmieszny bardzo chłopaczek – dzisiejszy Kazio Wierzyński; wielkim nosem już bódł życie F. Przysiecki. Kolega Juljusz Kleiner, po stokroć celujący, miał już wtedy kalosze i profesorski parasol.
Jako uczeń gimnazjalny wydrukowałem coś dziesięć wierszyków; kiedy mnie poczciwy profesor matematyki odsyłał z całem przekonaniem na naukę do szewca, gdziebym z pewnością wedle niego zrobił karjerę, – w klasie siódmej napisałem ogromny poemat oktawami p. t. „Dusze”. Kradłem ze Słowackiego, jak kruk błyskotki. W siódmej klasie było to jednak… arcydzieło. Kiedy je odnalazłem wśród starych szpargałów, miałem łzy w oczach. Potem zacząłem wyć z uciechy i tarzałem się z radości. Strasznie to jest śmieszny poemat!
Zdając egzamin dojrzałości, już byłem zdecydowany, co uczynię. Zamknąłem oczy i skoczyłem na łeb – w literaturę.
Profesor matematyki miał słuszność, mówiąc, że źle skończę. Galicjaninie, zwyciężyłeś! Na matematyce znam się w dalszym ciągu tyle, co koń elberfeldzki…
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
1.
Uczyłem się bardzo słabo. Poza klasą szóstą, w której moje świadectwo półroczne wyglądało mniej więcej przyzwoicie, potykałem się ciągle o matematykę i fizykę, nie znosiłem historii, uczonej systemem dat i tablic synchronistycznych, posługiwałem się często brykami na lekcjach łaciny, daleko mi było do jakiego takiego opanowania niemieckiego. Jedynie na lekcjach polskiego uchodziłem za bezkonkurencyjnego prymusa.
W klasie siódmej o mały włos nie zostałem na drugi rok, ale tym razem nie tylko dlatego, że uczyłem się – jak z tego widać – nieszczególnie. Obrońcy liberalizmu przedwojennego niech posłuchają łaskawie, jakie to zbrodnie popełniali kilkunastoletni chłopcy na zapadłej prowincji. W kiosku na głównej ulicy Kielc (lub jeśli kto woli Klerykowa – Łżawca) kupowałem co pewien czas kilka wychodzących podówczas pism lewicowych: „Sygnały”, „Lewy Tor”, „Poprostu”. Zakupy moje obserwował pewien wysoki szczupły pan o twarzy wilka stepowego, który w przerwach pomiędzy grą w bilard i popijaniem piwa w pobliskim szynku, pełnił funkcje miejscowego Gallupa w dziedzinie nadobowiązkowej lektury szkolnej. Którejś nocy na stancji przy ul. Sienkiewicza pojawiło się trzech panów w zatłuszczonych płaszczach i zmiętoszonych kapeluszach, aby przeprowadzić rewizję u „kawalera z gimnazji Żeromskiego”. Byłem w owym czasie na feriach w Warszawie, toteż przebieg tej nocnej wizyty mogłem sobie tylko odtworzyć ze śladów, jakie pozostawiła ona na stancji. Na podłogach walało się włosie z poprutych materaców, w kątach pokojów stały nadwyrężone fotele. Ofiarą rewizji padły stare numery „Sygnałów”, „Lewego Toru”, „Poprostu” i… (tak, tak, panie redaktorze) „Wiadomości Literackich”. Z tej pożogi prowincjonalnej ocalał jedynie egzemplarz „Manifestu komunistycznego”, ukryty w jednym z tomów Szekspira, stanowiących własność moich gospodarzy. Nie aresztowano mnie wprawdzie po powrocie z Warszawy, ale musiałem opuścić stancję, zacząłem kupować w kiosku na Sienkiewicza „Pion” i zabrałem się ostro do nauki. Cudem przeszedłem do ósmej klasy i cudem również zdałem w rok potem egzamin maturalny. Żegnaj, Klerykowie!
2.
W niższych klasach – filatelistyką, piłką nożną i kinem. W wyższych – literaturą, komunizmem, zagadnieniami religijnymi, rybołówstwem i sportami wodnymi. Po kolei rozstałem się ze wszystkimi zainteresowaniami, z wyjątkiem literatury.
3.
Za czasów szkolnych czytałem mnóstwo – znacznie więcej niż dzisiaj – głównie powieści, wiersze i podręczniki filozofii. Zacząłem również pisać. W klasie szóstej napisałem i wysłałem do jednego z pism warszawskich długą i dramatyczną nowelę p.n. „Rozrachunek”. Dostałem odpowiedź, której każde słowo pamiętam jeszcze dzisiaj: „Konstrukcja doskonała, ale treść słaba i banalna”. Spędziłem wakacje na czytaniu z ołówkiem w ręku „Walki o treść” Irzykowskiego. Nie nauczyłem się pisać nowel, ale zacząłem się uczyć, jak walczyć o treść – u innych.
JÓZEF MACKIEWICZ
Uczyłem się średnio, prawie źle. Gorzej w szkole polskiej niż w rosyjskiej. O szkole rosyjskiej zachowałem wspomnienia przyjemne. Lubiłem ją nawet. Szkoły polską wspominam z niechęcią. Ażeby zachować obiektywizm, którego jestem więcej niż entuzjastą, bo szczerym fanatykiem (jak dziwnie czasem kojarzą się słowa!), muszę podkreślić, że szkoła rosyjska przypadła na okres klas wstępnej, pierwszej, drugiej… czyli na okres dzieciństwa, najczęściej opromieniany wewnętrznym szczęściem. Szkoła polska – na lata głodu, wojny, pierwszych rozczarowań, pierwszych zawodów. Dalej, przyznać muszę, że trafiłem do rosyjskiego gimnazjum prywatnego w Wilnie, być może o wyjątkowym obliczu. To jednak, z czego sobie w późniejszych latach zdawałem sprawę, sumując wspomnienia, a co zdaje mi się wyróżniało na plus „moje” gimnazjum rosyjskie od „mego” polskiego, istniało chyba nie tylko w dziedzinie subiektywnych odczuwań i wyobraźni, ale konkretnie. W szkole rosyjskiej panował raczej wewnętrzny spokój, równowaga ducha i takt. Bywało nas w klasie, przeciętnie licząc: 16 Polaków, ze 12 Żydów i 5 Rosjan. (Jeden Litwin, jeden Tatar). A traktowano nas jak dzieci, nie jak zadatki na przyszłych bojowników politycznych. Nie będę roztrząsał, jak mogło być w klasach starszych czy w innych gimnazjach. Odpowiadam tylko za własne przeżycia.
Żydzi trzymali się osobno i to była ich rzecz. Gdy jednak podczas przerwy w sali gimnastycznej, Sielefontow, syn generała, wydał najniespodziewaniej indiański okrzyk: „Biej Żidow! Spasaj Rassieju!” i pociągnął tym okrzykiem wszystkich chrześcijańskich malców i jednego Tatara, wynikła awantura, którą do dziś dnia pamiętam. Wpadł dyrektor, a odpowiedzialny za ład nauczyciel gimnastyki zbladł. Sielefontow wyleciał jak z procy z sali gimnastycznej i z gimnazjum. Podzwaniając ostrogami spod płaszcza na czerwonej podszewce, przychodził dwa trzy razy jego ojciec, generał. I choć był generałem, syn wrócił do klasy dopiero po kilku tygodniach.
Gdyśmy, czytając „chrestomatję” (wypisy) na lekcji rosyjskiego, doszli do wiersza, który zawierał słynne słowa:
Kto pobiedit w nierawnom sporie,
Kiczliwyj Lach, il wiernyj Ross…
– ażeby nie drażnić, ba, nie stwarzać pretekstu do zadrażnień narodowych, wiersz całkowicie opuszczono. Raz tylko słyszałem historyczne słowa: „Nie mówić po polsku”. Było to na lekcji geografii, którą wykładał stary, siwy, w długim surducie, nieprzychylny i ostry nauczyciel (mówiono o nim, że należy do „czarnej sotni”), Aleksandr Sawicz Giejewskij. Wicek Dowgiałło zwrócił się do mnie przez ramię, półgłosem:
– Daj mi rączkę (po rosyjsku „ruczka” – obsadka).
Nauczyciel przerwał wykład koło mapy, podszedł do stołu i powiedział:
– Dawgiałła! Po pierwsze, po polsku nie mówi się „rączka”, ale mówi się „obsadka”, po drugie, proszę na mojej lekcji nie mówić po polsku. – Tu zrobił pauzę. – Po polsku rozmawiacie w domu, prawda? Tak? No więc, gdzież się macie uczyć po rosyjsku, jeżeli i w szkole będziecie mówili po polsku?
Po czym wyrwał go, a choć Wicek nic nie umiał, postawił mu czwórkę. Jakby cień jakiejś wyższej, ponadsprawiedliwej racji przemknął po klasie! Mnie dotknął nieprzyjemnie, ponieważ umiałem lekcję świetnie, a spodziewałem się, że zostanę wyrwany.
Powracam do lekcji rosyjskiego. W drugiej klasie, ostatni dzień przed wakacjami Bożego Narodzenia, nauczyciel dyktował nam tytuły książek, zalecane przezeń (nie obowiązkowe) do przeczytania. Śmiesznie, jak się pamięta niektóre rzeczy! – „Kniaź Sierebrianyj”, „Kawkazskij plennik”, „Kapitanskaja doczka”, Orzeszkową, którą w przekładzie rosyjskim łatwo było dostać w tanim wydaniu „Uniwiersalnoj Bibljotieki”, „Trylogię” Sienkiewicza… która dziś w Kraju jest tak nieprzychylnie traktowana przez „polskie” czynniki oświatowe!…
Zyd Szabad podniósł rękę.
– Czto skażietie, Szabad? – zapytał nauczyciel, patrząc ponad okulary.
– Iwan Ignatycz, bardzo trudno znaleźć „Trylogię” po rosyjsku.
– Jeśli trudno, tak procztitie pa polski.
I znowu spojrzał znad okularów. Szabad siadł.
Tak oto trzymano nas w ryzach spokojnego taktu.
Może się komuś wydać świętokradztwem, ale powiem, do czego się nawet wówczas nie przyznawałem przed samym sobą, że rosyjską „chrestomatję” wolałem od polskich „wypisów”, używanych dwa razy tygodniowo na lekcjach polskiego dla Polaków. Chrestomatja zawierała, jak byśmy dziś powiedzieli, „neutralne” bajki, wiersze, opowiadania, przygody. W wypisach połowa tekstu miała jeżeli nie otwartą, to ukrytą treść patriotyczną, ekstatyczną, historyczną, histeryczną, patetyczną, cierpiętniczą.
I taką wydała mi się właśnie szkoła polska od trzeciej, gdy z pozwolenia niemieckiego Ober – Ostu w r. 1915 otwarto gimnazjum Stowarzyszenia Nauczycielstwa Polskiego. Moralizujące, denerwujące, prawiące o duszy (gdy się myślało o ślizgawce), o mesjanizmie, nawet na po lekcjach skazujące na koturnach, łzawiące, bohaterskie i nieszczęśliwe.
Taki był los Polski.
Zapewne, zapewne. Gdy jednak zastanawiam się głębiej, wydaje mi się, że nie podobna zaprzeczyć, iż szkoła rosyjska usiłowała zaszczepić w nas zasady lojalizmu, wychować na wiernych poddanych cesarza Wszechrosji, ale z tego co pamiętam, nie podszczuwała na nikogo. Szkoła polska usiłowała wychować nas na patriotów przez notoryczne podniecanie niechęci do wszystkich, którzy nas skrzywdzili. A wszyscy nas przecie najeżdżali i gnębili, i Niemcy, i Tatarzy, i Turcy, i Litwini, i Rosjanie, i Szwedzi, i Austriacy, i znowu Rosjanie i Czesi, i Wołosi, i czerń kozacka, t.zn. Ukraińcy, i gdyby nie tradycyjny wyjątek robiony dla Węgrów, można by śmiało powiedzieć, że obowiązkiem ucznia było nienawidzieć wszystkich wokół.
Na pocztówkach patriotycznych widziało się wciąż jeszcze anioła skutego łańcuchami, ale oto już od szóstej połowa klasy należała do P.O.W., do „Ofensywy” II Oddziału, do „Defensywy” II Oddziału i do wszelkich wynikających z konspiracji, wywiadu i kontrszpiegostwa, konsekwencji.
Z tych, przyznaję nieco dziecinnych rozczarowań do wymarzonego, wyśnionego, świętego ongi ideału szkoły polskiej, wynikał też mój stosunek do literatury. Do literatury, nie do książek; „literaturę” rozumiałem jako przedmiot wykładowy, przede wszystkim literaturę polską, która mi się od początku wydała nazbyt deklamatorska. Był to przedmiot najbardziej przeze mnie nielubiany. Nie mogłem go lubić, bo nie wierzyłem ani jednemu słowu i nie wierzę do dziś dnia.
Kiedyś pamiętam, Leoś D. zapytał Władzia S.:
– Słuchaj, ty wierzysz w mesjanizm?
– A idźże ty won – odpowiedział Władzio.
Z tym samym Władziem przeczytaliśmy chyba wszystkie powieści Walerego Przyborowskiego, w których stary wachmistrz, gdy się rozsierdził na dobre, dopieroż to klął: „Do stu par tysięcy kartaczy!”. I z Władziem z tej samej szóstej, poszliśmy do autentycznych ułanów, gdzie wachmistrz, nawet w doskonałym humorze, nie mówił inaczej niż: „Ach bracia, k…. wasza mać!”. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że analogiczna rozpiętość zachodziła pomiędzy komentatorsko-deklamatorską literaturą, którąśmy wkuwali, a widzianą i słyszaną prawdą. Może dlatego książki „uczone” w szkole, tak niechętnie bierze się później do ręki. Zresztą utwory wieszczów, dla których zrozumienia nie można się obejść bez „bryków” w okresie szkolnym, a w okresie dojrzałości bez zawodowych i zawsze zawiłych komentarzy, wydawały mi się zawsze nie książką, ale – piłą. Jedyną ciekawą rzeczą na świecie, a przez to godną poznania, jest prawda, możliwie zbliżona do ideału obiektywizmu. Jedynym wrogiem, godnym fanatycznej nienawiści, jest bolszewizm jako idealnie zamykający, niejednemu narodowi, ale całej ludzkości, wszystkie drogi do poznania prawdy obiektywnej. Wszelkie inne zakłamanie, bez względu na jego wychowawczy czy polityczny cel i skutek, jest przede wszystkim – nudne. Naukę o literaturze i krytykę literacką w jej do-dzisiejszej formie, traktowałem od lat szkolnych jako najnudniejszą rzecz pod słońcem.
Czym się najbardziej interesowałem? Najbardziej interesowały mnie ptaki. A z przedmiotów szkolnych geografia. Do dziś dnia latanie uważam za największą przyjemność, a studia uniwersyteckie poświęciłem zoogeografii.
Artykuł pierwotnie ukazał się w magazynie „Fanbook” nr 1/2020.