Rozdział 1
– To będzie prawdziwa katastrofa! – Amelia wpatrywała się z rozpaczą w męża.
Ponieważ kilka minut wcześniej odebrała telefon od jednej ze swoich kuzynek, która tak bardzo pokochała rolę matki, że w ciągu dekady dorobiła się siódemki dzieci, w tym dwóch par bliźniąt, Janusz poczuł, że wszystko w środku kamienieje mu ze zgrozy. Na wszelki wypadek zaczął w duchu mówić modlitwę, aby zapowiedzianą katastrofą nie okazała się wielkanocna wizyta kuzynki wraz z całą jej rodziną. Doskonale pamiętał jeszcze traumę, którą przeżył kilka miesięcy wcześniej w czasie świąt Bożego Narodzenia, kiedy to miał wrażenie, że jakimś cudem ich mieszkanie zamieniło się w filię przedszkola, dzieci kuzynki co godzinę magicznie się mnożą, najpewniej poprzez klonowanie, każde z nich ma co najmniej sto rąk, nóg i dwie głowy niczym jakiś mityczny potwór, a do tego wszystkie obdarzone są głosami mogącymi bez problemu zagłuszyć syreny strażackie. Już pod koniec wigilijnego wieczoru Janusz złożył sobie uroczystą przysięgę, że nigdy nie będzie miał własnego potomstwa, a w drugi dzień świąt, po zażyciu silnych środków na ból głowy, wyszukał w komórce adresy klinik przeprowadzających zabieg wazektomii. Jego ulubionym momentem Bożego Narodzenia stała się chwila, kiedy za kuzynami zamknęły się drzwi, a Amelia, jeszcze kilka dni wcześniej snująca wizję przerobienia jednego z domowych pomieszczeń na pokoik dziecięcy, stwierdziła, że chyba powinni się trochę wstrzymać z planami powiększenia rodziny i na razie poszukać kogoś, kto „zrobi remont albo przynajmniej odmaluje tu ściany”. Na myśl o tym, że wataha pod wodzą kuzynki, w dodatku wzmocniona kolejną dwójką małej szarańczy, znów nawiedzi ich domostwo, siejąc w nim większe zniszczenie niż siedem plag egipskich, Januszowi aż pociemniało w oczach.
– Co się stało? – zapytał ochrypłym z emocji głosem.
– Wujek Karol nie żyje – powiedziała Amelia. – Zmarł we śnie dzisiaj w nocy.
Janusz ostatkiem sił powstrzymał się, żeby nie wydać radosnego okrzyku ulgi. Byłoby to o tyle niestosowne, że akurat tego krewniaka swojej żony szczerze lubił. Mieszkający pod Warszawą stryjeczny dziadek Amelii, dla wygody tytułowany po prostu wujkiem, był u nich częstym gościem. Nigdy jednak nie przeciągał swoich wizyt, a poza tym zawsze opowiadał tak ciekawe historie, że Janusz ani razu nie czuł się jego obecnością znużony albo zirytowany. Nie mówiąc już o tym, że gdyby nie on, nie byliby teraz tu, gdzie są.
– Wielka strata – stwierdził ze szczerym żalem. – Będzie mi go brakować. Chorował na coś?
– Na serce. Leczył się od lat. Tyle że nie robił z tego jakiegoś wielkiego halo, choć oczywiście wszyscy w rodzinie o tym wiedzieli. Wiesz, tak sobie myślę… – zamilkła na chwilę – o ile śmierć w ogóle może być dobra, to chyba właśnie taka jest najlepsza. Bez bólu, bez cierpienia, bez bycia zdanym na łaskę innych. Jeśli miałabym wpływ na to, jak umrę, to wybrałabym właśnie taki sposób. Zasnąć i już się nie obudzić…
Januszowi przeleciało przez głowę, że może byłby to doskonały sposób na następne święta, tyle że z małą modyfikacją. Zasnąłby w dniu przyjazdu kuzynów, a obudził się po ich wyjeździe. Nie byłby to sen wieczny, ale na pewno bezpieczny. Zwłaszcza dla małoletnich kuzyniątek, które zawsze przy okazji wizyty miał ochotę związać i zakneblować.
– Wiadomo już, kiedy pogrzeb? – zapytał, próbując wymazać sprzed oczu przerażającą wizję, że po zaśnięciu w Wigilię zostaje uznany za martwego i pochowany, po czym budzi się sześć stóp pod ziemią, ubrany w ślubny garnitur, bo żadnego innego nie posiada, a do tego umalowany i z gromnicą w dłoniach.
– Nie. – Amelia pokręciła głową. – Ale pewnie jeszcze w tym tygodniu…
Janusz westchnął i wrócił do lektury artykułu o najlepiej opłacanych zawodach, z którego jasno wynikało, że zamiast pracować jako kierownik działu graficznego w jednym z największych polskich wydawnictw, MarioPresse, powinien czym prędzej zostać youtuberem i wypowiadać się o wszystkim, najlepiej o tym, na czym się nie zna, a potem przekonać żonę, by porzuciła posadę bibliotekarki i stała się influencerką modową, cokolwiek to ostatnie miałoby oznaczać. Po chwili przypomniało mu się jednak zdanie, które przyszła domniemana wyrocznia mody wygłosiła do niego kilka minut wcześniej.
– Dlaczego powiedziałaś, że to będzie katastrofa? – zapytał.
Amelia spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Wyobrażasz sobie nasze matki przy jednym stole, kiedy nie będzie między nimi wujka? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Nie wiem jak ty, ale ja nie będę miała odwagi rozłożyć tam noży. A już na pewno nie tych co bardziej ostrych!
– O cholera, masz rację… – zasępił się Janusz, z miejsca pojmując, jak duże szkody dla dobrych układów rodzinnych wyrządziło odejście Karola.
W ocenie swoich matek małżonkowie od lat mieli prawie takie samo zdanie, tyle że wyrażane nieco innymi słowy. Amelia uważała mamę Janusza za zdewociałą wariatkę, co w wersji jej małżonka przekładało się na opinię: „mamusia faktycznie bywa czasem zbyt religijna”. Janusz z kolei nazywał w duchu swoją teściową „dzidzią piernik”, co w złagodzonej formie Amelii brzmiało: „no owszem, mama mogłaby czasem sprawdzić w dowodzie, ile ma lat”. O ile jednak z osobna żadna z nich nie była szczególnie groźna, o tyle kiedy zeszły się razem, w mgnieniu oka rozpętywały prawdziwe piekło. Potrafiły się pokłócić o wszystko, nawet najmniejszy drobiazg, a jeśli nawet jakimś cudem uniknęły awantury, to i tak każda ich konwersacja była jednym wielkim pasmem złośliwości i wbijanych sobie nawzajem szpil. Interwencje Amelii i Janusza z reguły kończyły się mniejszym lub większym fiaskiem. Mniejsze oznaczało, że panie przestawały się do siebie odzywać i siedziały nadąsane, starając się udawać, że nie dostrzegają nawzajem swojej obecności. Finał większego fiaska bywał różny. Kiedyś po kłótni o Marsz Równości Kazimiera zadzwoniła po egzorcystę z żądaniem, aby natychmiast przyjechał i sprawdził, czy w jej domu nie zalęgło się jakieś „złe” po wszystkich „grzesznych bezeceństwach” wypowiedzianych przez Maję, najwyraźniej opętaną, jeśli nie przez samego Lucyfera, to na pewno przez naszego Rokitę. Innym razem, po potężnej awanturze o reformę sądownictwa, doprowadzona do szewskiej pasji Maja wybiegła z mieszkania, zapowiadając, że „jej noga więcej tu nie postanie”, i nie zauważając przy tym, że opuszcza swój własny dom. Jedynym człowiekiem na planecie, który umiał obie niewiasty uspokoić, był właśnie wujek Karol. Z bliżej niezbadanych przyczyn Kazimiera i Maja słuchały go z taką bałwochwalczą czcią, jakby był ordynatorem szpitala, w którym obie mają się leczyć.
– Na stypie pewnie jakoś się jeszcze opanują – westchnęła Amelia – ale zaraz potem jest Wielkanoc i jestem pewna, że wtedy sobie odbiją za wszystkie czasy. Nie mam pojęcia, jak to przeżyjemy…
Januszowi zaświtało w głowie, żeby w takim razie Wielkanoc spędzić jak najdalej od miejsca zamieszkania, choćby na pasujących do tych świąt z nazwy Wyspach Wielkanocnych. Szybko jednak ów pomysł porzucił, i to nie tylko dlatego, że podróż tam z pewnością by go zrujnowała. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet tak niekonwencjonalna kobieta jak jego teściowa akurat przy okazji świąt zamienia się magicznie w obyczajową konserwatystkę i hołduje tradycji głoszącej, że takowe dni trzeba celebrować w gronie rodziny. O reakcji swojej własnej mamy wolał już w ogóle nie myśleć. Z pewnością na wieść o tym, że nie spędzi świąt z ukochanym jedynakiem, od razu zaczęłaby odczuwać wszystkie możliwe przypadłości zdrowotne świata.
Odkryłaby, że łupie ją wątroba, dwunastnica i trzustka, czułaby kołatanie w sercu, duszności, zawroty głowy, a może nawet zaburzenia wzroku i słuchu. Dolegliwości te spadały na nią dziwnym trafem zawsze wtedy, kiedy syn usiłował zrobić coś wbrew jej woli. Zważywszy na to, że teraz chodziłoby o tak istotną rzecz jak święta, to kto wie, czy nie spróbowałaby symulować nawet czegoś poważniejszego. Zawału albo apopleksji. Teoretycznie Janusz już dawno powinien się na te jej teatralne sztuczki uodpornić, tym bardziej że wbrew propagandzie, jaką wokół siebie siała, a przedstawiającej ją jako najbardziej chorowitą istotę na planecie, Kazimiera cieszyła się końskim zdrowiem. Za każdym razem potrafiła jednak zaskoczyć go czymś nowym. Janusz miał jeszcze świeżo w pamięci, jak niedawno próbował się wyłgać z konieczności wybierania z nią nowego żyrandola do dużego pokoju i związanego z tym obwożenia jej po wszystkich możliwych sklepach z wyposażeniem wnętrz, żeby mogła sobie do woli skrytykować znajdujący się w nich asortyment. Na jego słowa, że dostał pilny projekt i nie może się od niego oderwać, Kazimiera obrażonym tonem oświadczyła, że kilka dni wcześniej spożyła „dziwną niemiecką wołowinę”, po której czuje, że gąbczeje jej mózg, i że proszę bardzo: jeśli on, jej najukochańszy synuś, nie chce z nią spędzić ostatnich godzin, kiedy jest jeszcze w stanie go poznać, to ona może sobie wybrać żyrandol w internecie. Na nieśmiałą uwagę, że choroba Creutzfeldta-Jakoba występuje u jednej osoby na milion i na pewno nie daje objawów po kilku dniach od zjedzenia trefnego posiłku, Kazimiera fuknęła, że syn zapewne czerpie te mądrości z jakiegoś żydowskiego portalu, gdzie wszystkie informacje podawane są tylko po to, aby ogłupić Polaków. Po czym rozłączyła się, a następnie nie odbierała od niego połączeń i nie odpowiadała na esemesy przez całe półtora dnia, po którym to czasie uraczyła go wiadomością tekstową treści: „Nie wiem, czy cię to ucieszy, ale jeszcze żyję”.
– Mogiła – potwierdził grobowym tonem. – Może zaprosimy jedną na pierwszy dzień świąt, a drugą na drugi.
Małżonka spojrzała na niego z wyraźnym politowaniem.
– Czyli drugiego dnia będziemy świętować sami, bo ta, której nie zaprosimy jako pierwszej, na pewno się obrazi – skwitowała. – Nie. Obawiam się, że nie mamy wyjścia. Musimy zaprosić je obie, zacisnąć zęby i jakoś to przetr…
Jej słowa przerwał głośny rumor dochodzący z korytarza. Oboje poderwali się na równe nogi.
– Wariatka? – zapytała Amelia.
– Na pewno. – Janusz pokiwał głową, po czym popatrzył na żonę z nadzieją. – Ty, słuchaj, a może tym razem wreszcie się zabiła?!
Niezbyt miłym, ale za to wyjątkowo trafnym określeniem „wariatka” małżonkowie ochrzcili sąsiadkę mieszkającą piętro niżej. Sprawiająca początkowo wrażenie kobiety dobrotliwej, kruchej i serdecznej Pelagia Miłorząb wprowadziła się do bloku mniej więcej w tym samym czasie co oni. Szybko też okazała się osobą, przed którą respekt czułby zapewne i sam Hannibal Lecter. Zwłaszcza gdyby nieopatrznie wpadło mu do głowy otworzyć któreś z okien na klatce schodowej w pobliżu jej mieszkania.
Zdaniem Pelagii czynność ta powodowała bowiem, że do jej mieszkania w zależności od pory roku wlatywał albo zabójczy mróz, albo śmiercionośny upał. W chwilach, kiedy za oknem panowała słoneczna, nie za ciepła wiosna albo prawdziwie złota polska jesień, Miłorząb atakował z kolei duszący smog, od którego jak twierdziła, dostawała astmy, berylozy i gruźlicy. W związku z powyższym zimą, nawet najłagodniejszą, łaziła wiecznie po mieszkaniu w waciaku i czapie narciarskiej, latem w bejsbolówce z wiatraczkiem, a wiosną i jesienią w masce antysmogowej. Na jej nieszczęście owe okna były jedynym źródłem wentylacji klatek schodowych, co w połączeniu z faktem, że znajdowały się tam mało aromatyczne zsypy, sprawiało, że co kilkadziesiąt, a czasem nawet co kilkanaście minut ktoś je otwierał. Pelagia, czatująca prawie całą dobę przy drzwiach, początkowo natychmiast je zamykała, aż w końcu wpadła na epokowy pomysł uszkodzenia klamek. Kiedy, ku jej utrapieniu, okazało się, że jeden z sąsiadów jest złotą rączką i przywraca okna do stanu pierwotnego szybciej, niż ona je psuje, Pelagia zamontowała w nich swoje własne klamki, w dodatku zamykane na kluczyk. Wydała na to całe osiem złotych i dziewięćdziesiąt groszy, czego nie omieszkała potem wiele razy wykrzyczeć dramatycznym tonem, twierdząc przy tym, że doprowadziło ją to do bankructwa, w związku z czym klamki powinny być traktowane przez wszystkich wokół z taką nabożną czcią jak ta, która otwiera drzwi do katedry w Magdeburgu.
Niestety, reszta wspólnoty mieszkaniowej nie doceniła jej heroicznego poświęcenia i szybko dokonała stosownej zamiany. W odpowiedzi Miłorząb kupiła drabinę i zaczęła zalepiać framugi od góry do dołu szarą taśmą klejącą. Ponieważ zachodziła obawa, że jeszcze moment i spróbuje owe nieszczęsne okna zamurowywać, sąsiedzi zaczęli jej pilnować i zwracać uwagę. Początkowo grzecznie, jednak w miarę upływu czasu z coraz większym zniecierpliwieniem, zwłaszcza że Miłorząb uskuteczniała swoje szaleństwa w środku nocy, szeleszcząc taśmą i obijając drabinę o schody, co sprawiało takie wrażenie, jakby odbywał się tam występ zespołu Stomp grającego na koszach na śmieci. Prośby i groźby pozostałych mieszkańców nie robiły jednak na Pelagii żadnego wrażenia. W czasie coraz częstszych awantur zelżyła kilku sąsiadów mianem „zimnokrwistych potworów”, potem oskarżyła wszystkich o to, że są w zmowie mającej na celu wykończyć ją na zapalenie płuc połączone z pylicą. Po czym, przydybawszy pewnego dnia Amelię na zrywaniu ohydnych taśm, rzuciła się na nią z pięściami z okrzykiem: „Mam cię, ty wszeteczna ruro!”.
Janusz, pomny tego, że jego małżonka jedynie sprawia wrażenie słabiutkiej kruszynki, a tak naprawdę mogłaby wzorem króla Augusta Mocnego zginać podkowy rękami i do tego błyskawicznie wpada w stan furii, na widok owego incydentu od razu ruszył z interwencją. Nie tyle w obronie swojej ukochanej, ile z obawy, że za moment na klatce schodowej dojdzie do krwawej masakry, po której Amelia trafi za kratki i oboje będą zmuszeni odbywać stosunki małżeńskie pod okiem strażnika więziennego. Pelagia początkowo usiłowała się rzucić i na niego, ale usłyszawszy zdziwione Januszowe: „Serio?!” i oszacowawszy różnicę wzrostowo-wagową między nimi, dała za wygraną i nawiała. Niemniej jednak przy oknach manipulowała dalej, głównie za pomocą noża i widelca, co zrodziło w Januszu podejrzenie, że być może nikt jej nie wytłumaczył, do czego owe przedmioty służą.
– Jeśli się nie zabiła i znowu coś lepi, to przysięgam – zagroziła Amelia – że tym razem zerwę jej te taśmy i okręcę wokół głowy. Jeśli będzie musiała pozbyć się włosów i zacznie wyglądać jak wyłysiały koczkodan, to może wreszcie coś do niej trafi…
Nieco przerażony myślą, że jego małżonka gotowa jest wcielić swoją obietnicę w życie, Janusz pospieszył do drzwi jako pierwszy. Otworzył je i wyjrzał na klatkę, kierując wzrok od razu w stronę okien. O ile nie zdziwił go widok stojącej tam drabiny, o tyle zaskoczeniem było to, kto znajduje się tuż przy niej. Nie była to ich upiorna sąsiadka, ale jakiś obcy facet. Przyzwyczajony do tego, że czasem wieczorem po klatce kręcą się bezdomni, Janusz już miał zamiar wydać z siebie jakiś gniewny, odstraszający okrzyk, ale na szczęście szybko się powstrzymał. Nieznajomy był schludnie ubrany, miał na sobie płaszcz, czarne spodnie i błyszczące, wyraźnie nowe skórzane buty i nijak nie wyglądał na menela. Wpatrywał się w drabinę i sprawiał wrażenie mocno zaskoczonego.
– Dobry wieczór – głośno zwrócił na siebie uwagę Niedzielski. – Szuka pan kogoś? Mogę w czymś pomóc? Dźwięk głosu sprawił, że mężczyzna drgnął, po czym skierował wzrok w jego stronę. Był młody. Janusz ocenił, że mógł mieć góra trzydzieści lat. Miał bardzo bladą twarz sprawiającą wrażenie zmęczonej i podkrążone oczy. Przez prawie cały jego lewy policzek ciągnęła się cienka szrama. Przy odpowiednim makijażu dałoby się ją zapewne bez problemu zakamuflować, ale widać chłopak nie miał z nią żadnego problemu. Nie było co się dziwić, bo w sumie zbytnio go nie szpeciła, a już na pewno nie bardziej niż spotykane często u ludzi trwałe ślady po ospie wietrznej.
– Dzień dobry – odpowiedział miękkim, sympatycznie brzmiącym głosem. – Ja tylko tak sobie tu chodzę… To znaczy chciałem sobie popatrzeć… No i jakoś tak…
Był wyraźnie zmieszany.
– Zgubił się pan? – zapytał Janusz, już w trakcie wygłaszania tej kwestii zdając sobie sprawę, że nie ma ona większego sensu. Zgubić można się na ulicy, a nie na trzecim piętrze klatki schodowej w środku bloku, do którego dostępu broni w dodatku domofon.
– Tak – potwierdził mężczyzna bez specjalnego przekonania w głosie. – Zgubiłem się… Chyba… To znaczy szukałem… Tak, można tak powiedzieć… Mieszkania… Nie wiedziałem dokładnie, gdzie jest… I tak doszedłem tu…
– Jakiegoś konkretnego mieszkania? – Janusz poczuł, że rodzi się w nim podejrzenie, że nieznajomy ma nie po kolei w głowie. Na oko sprawiał co prawda wrażenie normalnego, ale treść jego słów wskazywała, że może być lekko poszkodowany na umyśle.
– Konkretnego? – powtórzył mężczyzna, jakby nie bardzo rozumiejąc. – Tak… Na sprzedaż… A może wynajem? Nie pamiętam dokładnie…
Janusz poczuł delikatnego kuksańca wymierzonego w jego plecy.
– Co ty sobie uskuteczniasz jakieś przyjacielskie pogaduchy z tą wiedźmą?! – usłyszał zniecierpliwiony głos żony. – Weź mnie przepuść, już ja się z nią rozprawię! Mięczak!
Zanim zdążył zareagować, Amelia przepchnęła się obok niego, wyszła na korytarz, po czym stanęła jak wryta.
– Sylwek?! – zapytała po chwili bezgranicznie zdumionym tonem.
Nieznajomy popatrzył na nią uważnie, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Mielcia! – zakrzyknął radośnie, po czym pokonał kilka schodów, zbliżył się do Niedzielskiej, jeszcze raz obrzucił ją spojrzeniem pełnym niedowierzania i na koniec rzucił się jej w objęcia.
Nieco ogłupiały nieoczekiwanym obrotem spraw Janusz już chciał zaprotestować przeciw temu, aby jakiś nieznany mu mężczyzna obściskiwał się z jego żoną, i to na jego oczach, ale zanim zdążył to zrobić, Amelia zdołała wyswobodzić się z uścisku nieznajomego.
– Kochanie – zwróciła się do męża – poznaj mojego brata ciotecznego. Sylwek jest wnukiem wujka Karola. Spędziliśmy razem pół dzieciństwa na Mazurach. Pamiętasz, wiele razy ci o nim opowiadałam!
Janusz, który anegdoty żony o jej rodzinie z reguły wpuszczał jednym uchem i od razu wypuszczał drugim, uścisnął dłoń krewniaka.
– Proszę przyjąć moje ogromne kondolencje – powiedział. – Wiadomość o śmierci pańskiego dziadka była bardzo przykra też i dla nas. Zawsze był dużym wsparciem. Nawet to mieszkanie mamy dzięki niemu…
– Doprawdy? – Sylwester zmarszczył brwi. – To bardzo ciekawe… Bo to, że tutaj jestem… To znaczy, że się tu znalazłem… To poniekąd… Jak by to powiedzieć… No, mój dziadek też tak jakby… Trochę też miał… Można by rzec… Coś do tego… Chyba. Tak mi się wydaje…
Janusz poczuł, że chyba nie będzie mu dane polubić się ze swoim ciotecznym szwagrem. Spośród niezliczonej ilości ludzkich wad zawsze najbardziej irytowało go niezdecydowanie i brak rzeczowości. Sylwester najwyraźniej mógłby tymi cechami obdzielić pułk wojska i jeszcze sporo zostałoby mu na własny użytek.
– Czy musimy rozmawiać na korytarzu? – Amelia uczyniła w stronę Sylwestra zapraszający gest. – Skoro już się spotkaliśmy, to chyba nie odmówisz zaproszenia na kawę, herbatę albo coś mocniejszego?
Janusz z niepokojem pomyślał, że najbliższą godzinę spędzą na oczekiwaniu, aż ich gość podejmie decyzję w sprawie wyboru napitku.
– Mocniejszego to na pewno nie, bo przyjechałem samochodem. – Ku zaskoczeniu Janusza Sylwester odpowiedział bez chwili namysłu. – Kawę też już dzisiaj piłem. Ale herbatą nigdy nie pogardzę…
Przeszli do mieszkania. Janusz zajął się parzeniem earl greya, a Amelia w tym czasie pokazała bratu ich domostwo.
– …i nigdy byśmy nawet nie pomyśleli, że możemy tu zamieszkać – skończyła opowiadać, kiedy już wszyscy usiedli na kanapie w salonie.
– Czemu? – zdziwił się Sylwester.
– Wydawało nam się, że nie będzie nas na to stać – wytłumaczyła. – Gdy zaczęliśmy się rozglądać za własnym kątem, to nawet nie braliśmy pod uwagę Śródmieścia. W końcu cena za metr kwadratowy, nawet jakichś starych, zdewastowanych klit do remontu, potrafi w tej okolicy przekroczyć nawet dwadzieścia tysięcy. A tu pewnego razu zadzwonił do nas wujek Karol z propozycją, żebyśmy przyjechali i obejrzeli mieszkanie. Spotkaliśmy się następnego dnia. Spodobało nam się wszystko. I rozkład, i czystość, no i przede wszystkim lokalizacja. Do tego kiedy usłyszeliśmy cenę, byliśmy pewni, że to jakaś pomyłka…
– Aż tak? – zdziwił się Sylwester.
– Proszę cię! – prychnęła Amelia. – Trzysta tysięcy za pięćdziesiąt metrów?! Z piwnicą?
– Bez piwnicy… – mruknął Janusz. Sylwester popatrzył na niego pytająco.
– Teoretycznie piwnica jest – wytłumaczył Niedzielski. – Praktycznie nie ma jak się do niej dostać.
– Jak to?
– Kiedy zaczęli stawiać Żaglowiec – Janusz machnął ręką w stronę okna, za którym widać było malutką część stojącego niedaleko 192-metrowego wieżowca zaprojektowanego przez Daniela Libeskinda – okazało się, że ten blok zaczyna się rozpadać. Konkretnie, że ostatnia klatka, ta najbliżej Żaglowca, odjeżdża od reszty. Ponieważ groziło to katastrofą budowlaną, spięto ją stalowymi klamrami. Można je zobaczyć w piwnicy. Jednak coś tam się już zaczęło sypać i między innymi przywaliła się część wejścia do naszej piwnicy. Nie da się tam wejść z korytarza, bo nie idzie otworzyć drzwi. Można się do niej teraz dostać, tylko robiąc dziurę w dwóch innych piwnicach. Ale to na razie marzenie ściętej głowy…
– Dlaczego?
– Bo jedna z tych piwnic jest zamknięta na głucho na solidną kłódkę i należy do lokatora, którego nikt nie widział w tym bloku już od kilku lat. A druga jest własnością wariatki…
– Kogo?!
Janusz westchnął i w kilku zdaniach naszkicował charakterystykę sąsiadki w pełni usprawiedliwiającą tytułowanie jej owym mało eleganckim określeniem. Sylwester słuchał go z rozbawieniem połączonym z niedowierzaniem.
– Aaaaa… To dlatego na środku korytarza stała drabina. Teraz rozumiem, bo wcześniej mi jakoś nie pasowała… Zero śladów remontu i nagle drabina. Pomyślałem, że to dziwne. Tak… A ta pierwsza?
– Co pierwsza? – Janusz poczuł, że chaos panujący w wypowiedziach Sylwestra sprawia, że i on zaczyna się gubić.
– Pierwsza piwnica…
– Tak jak powiedziałem, jej właściciela albo właścicieli nikt nie widział tu od wieków. Teoretycznie mieszkają w naszym pionie, dwa piętra wyżej. Gdy zaczął się okres grzewczy, okazało się, że nasze kaloryfery są zimniejsze od lodówki. Można było trzymać na nich lody albo mrozić szampana. Wezwaliśmy więc fachowców. Najpierw próbowali odpowietrzyć nam grzejniki, ale okazało się, że nic to nie daje. Doszli więc do wniosku, że trzeba odpowietrzyć cały pion, na czele z lokalem tego sąsiada, bo jest na samej górze i zamyka obieg. Poszedłem tam z nimi, ale pocałowaliśmy klamkę. Warstwa kurzu na niej wskazywała, że nikt nie używał jej od dłuższego czasu. Sąsiedzi z tej klatki, do których zapukałem, żeby zapytać o kontakt z właścicielami, powiedzieli, że już od kilku lat nie widzieli, żeby ktokolwiek wchodził albo wychodził z tego mieszkania. Zadzwoniłem do administracji z pytaniem o jakiś kontakt, ale wiadomo, nabrali wody w usta, bo RODO zabrania im udzielania takich informacji.
– Ciekawe… – Sylwester zamyślił się na chwilę. – Dziadek napisał… Tak… To musiało być to… Chociaż… Z drugiej strony… Sam już nie wiem…
Janusz, który już powoli zaczynał się do niego przekonywać, znów zazgrzytał zębami.
– Co właściwie cię tu sprowadza? – Amelia znała męża na wylot i wystarczył jej tylko jeden rzut oka na jego twarz, aby uświadomić sobie, że musi szybko ratować sytuację. – Masz tu kogoś znajomego?
– No tak, oczywiście… – potwierdził odruchowo nadal zamyślony Sylwester, po czym lekko się ocknął. – To znaczy, nie… Nie znam tu nikogo… Poza wami. Choć was też nie znałem… To znaczy znałem… Tylko nie wiedziałem, że tu mieszkacie… Tak… Jasna sprawa, jak sądzę…
Wyraz twarzy męża upewnił Amelię w tym, że za moment trafi go szlag.
– Skoro nie masz tu znajomych, to co robiłeś na naszej klatce? – zapytała.
Zapadła cisza. Sylwester patrzył na kuzynkę wzrokiem niewyrażającym żadnej myśli. Janusz, obserwujący go i odliczający w duchu do dziesięciu, zastanawiał się, czy jeśli go zabije, to sąd podciągnie to pod zbrodnię w afekcie. Jego zdaniem powinien.
– Mówiłeś, że szukałeś mieszkania – przypomniał litościwie, dochodząc do wniosku, że bez szybkiej pomocy ich gość nie odpowie na to pytanie aż do czasu sądu ostatecznego, a już na pewno nie przed dwudziestą, o której to w telewizji miała się zacząć transmisja meczu.
– Tak… – Sylwester popatrzył na niego z wdzięcznością. – Faktycznie… Zapomniałem… Szukam…
– Chcesz tu zamieszkać? – ucieszyła się Amelia. – Byłoby super!
Janusz popatrzył na nią wzrokiem niewinnego oskarżonego, który właśnie dowiedział się, że skazano go na dożywotnie więzienie. W razie odpowiedzi twierdzącej gotów był natychmiast na nowo zacząć pakować swoje rzeczy w kartony. I to nawet mimo faktu, że po ostatniej przeprowadzce ciągle łupało go w kręgosłupie.
– Nie wiem… Raczej nie… – wydukał Sylwester ku jego ogromnej uldze. – Miałem znaleźć mieszkanie… To znaczy właściciela… Dziadek mi kazał… Napisał, że inaczej nie dostanę swojej części spadku… To znaczy jeszcze nie tak… Ta część spadku jest ukryta… Chyba…
– Jak to? – zdziwiła się Amelia. – Skup się i wyjaśnij to jakoś po kolei! Tylko składnie!
Janusz, który chwilę wcześniej doszedł do wniosku, że zamiast przeprowadzki może się po prostu rozwieść z żoną, jako powód podając w pozwie posiadanie przez nią idiotycznych krewnych, których w dodatku Amelia chce osiedlić w jego sąsiedztwie, na dźwięk jej ostatnich słów z miejsca porzucił owe niecne myśli. Już za samo „składnie” natychmiast pokochał ją na nowo.
– Dziadek Karol wiedział od jakiegoś czasu, że nie pożyje już zbyt długo. – Ku jego zaskoczeniu Sylwester wypowiedział to zdanie bez żadnej przerwy. Janusz w duchu zaczął się modlić, aby nie były to miłe złe go początki. – Gdy go ostatnio odwiedziłem, powiedział, że spisał testament… To znaczy chyba go podyktował… Notariuszowi? Może… Tak myślę…
– Nie rozpraszaj się! – rozkazała stanowczo Amelia.
Janusz postanowił, że nazajutrz, w drodze z pracy kupi jej bukiet kwiatów.
– Co z tą twoją częścią spadku? Rozumiem, że ją od czegoś uzależnił?
– Tak – potwierdził Sylwester. – Powiedział, że po jego śmierci dostanę list. I że muszę wypełnić zadanie, które mi wyznaczył i opisał w tym liście. Dziadek zmarł dzisiaj rano, a koło trzynastej zapukał do mojego mieszkania kurier z przesyłką z kancelarii notarialnej. To był list od dziadka.
– Masz go przy sobie? – zapytała Amelia.
– Co? – Najwyraźniej zryw skupienia u Sylwestra okazał się chwilowy. – Aaaaa, tak… List… Powinienem mieć… Tak mi się wydaje… Chyba że zostawiłem w domu… Chwila…
Zaczął się macać po kieszeniach, najpierw koszuli, potem spodni. Po chwili popukał się palcem w skroń, wstał i poszedł do przedpokoju, skąd wrócił z kartką w dłoni.
– Zapomniałem o kurtce – wyjaśnił, podając Amelii kartkę.
Janusz podszedł do żony, stanął jej za plecami i z ciekawością też zaczął przebiegać wzrokiem czytany przez nią tekst. Poczuł przy tym dreszczyk emocji. Jakkolwiek by patrzeć, mieli przed oczami list zza grobu!
„Mój drogi wnuczku – pisał Karol. – Wiesz, że z całej naszej rodziny to do Ciebie miałem zawsze największe zaufanie. Dlatego postanowiłem powierzyć Ci pewną sekretną misję. Ta sprawa nie może czekać w nieskończoność. Tym bardziej że mam pewne podejrzenia, że ktoś już się co nieco o niej dowiedział i może wyciągnąć rękę po to, co mu się nie należy. Musisz działać szybko! Powinienem załatwić wszystko sam, ale przez wiele lat nie miałem odwagi. Zbyt wiele razy uległem pokusie, zbyt wiele pieniędzy przehulałem bez sensu. Bałem się, że i w tym wypadku dałbym się skusić, więc wolałem nie ryzykować. Teraz jest już dla mnie za późno. Wiem jednak, że Ty, mój drogi młodzieńcze, masz lepszy ode mnie charakter i załatwisz to tak, jak trzeba. Najpierw poszukaj budynku, który stoi w miejscu, gdzie się urodziłem, a potem mieszkania kogoś, kto odszedł dawno temu. Stoi puste. Tam znajdziesz dalsze wskazówki. Gdybyś miał problemy, na miejscu jest ktoś Ci bliski, do kogo możesz się zwrócić z prośbą o pomoc. Pamiętaj, bądź uczciwy i nie zawiedź mnie! Zapisuję Ci niniejszym to, co otrzymasz w wyniku swoich poszukiwań. To Twój spadek, mój drogi. Ufam, że będziesz gospodarować nim mądrze. Zostań w pokoju i zdrowiu! Twój dziadek PS: I pamiętaj: NIE UFAJ NIKOMU!”.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała z niezadowoleniem Amelia, oddając kartkę Sylwestrowi. – Brzmi to wszystko trochę, jakby wujek Karol nie był w najlepszym stanie psychicznym.
– Być może… – przytaknął Sylwester. – Też tak najpierw pomyślałem… Ale… Niby wszystko się zgadza… Tak sądzę…
– Co się zgadza? – zaciekawił się Janusz, w duchu podzielający wątpliwości żony co do poczytalności wujka. Miał go co prawda za mądrego i rozsądnego faceta, ale nie widzieli się już kilka tygodni, więc istniało prawdopodobieństwo, że tuż przed śmiercią nieco mu się pomieszało pod czaszką. W końcu osobom w podeszłym wieku wystarczy czasem moment, żeby stracić poczytalność. Janusz doskonale pamiętał, jak jego własna babcia, grzebiąc w pawlaczu, ściągnęła sobie na głowę stare żelazko. Początkowo wydawało się, że tylko nabiła sobie guza, ale kiedy najpierw rankiem następnego dnia zapytała, dlaczego jej mąż nie schodzi na śniadanie, budząc tym konsternację reszty rodziny, świadomej faktu, że ów od kilkunastu lat leży na cmentarzu, a następnie stwierdziła, że musi zacząć się przygotowywać do wieczornego występu z zespołem pieśni i tańca Mazowsze, do którego należała jako nastolatka, wszyscy zrozumieli, że niestety, jej wypadek miał o wiele poważniejsze konsekwencje. Podobnie mogło się stać i z Karolem.
– Sprawdziłem, że dziadek urodził się w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku w kamienicy na rogu ulicy Sosnowej i Siennej – wyjaśnił Sylwester. – Tu, gdzie teraz stoi ten blok. No, prawie… I przecież znalazłem też osoby, które są mi bliskie… To znaczy jedną… Bo ciebie – spojrzał na Janusza – właściwie nie znam… Ale do Mielci – skierował wzrok na swoją kuzynkę – mam zaufanie. Zawsze byłaś dla mnie dobra i broniłaś mnie przed złymi ludźmi… rówieśnikami… Tymi, którzy się ze mnie naśmiewali i wiecznie mi dokuczali… Amelia przechyliła się w jego stronę i z czułością pogłaskała go po ramieniu.
– Ale jeśli wierzysz, że to, co napisał wujek, jest prawdą, to czemu pokazałeś nam ten list? Przecież wyraźnie jest tu napisane, żebyś tego nie robił. I nie ufał nikomu. Nawet jeśli jesteśmy osobami, które wujek miał na myśli, kiedy pisał, że ktoś ci pomoże, to przecież miała to być ostateczność.
– Wiem… – Sylwester trochę sposępniał. – Ale uwierz mi… Nie mam wyjścia… Nie mogę wypełnić misji, którą zlecił mi dziadek.
– Dlaczego? – zdziwiła się Amelia.
Przez chwilę milczał. W końcu ciężko westchnął.
– Jestem chory. – Widać było, że wyznanie to nie przyszło mu łatwo. – Prawie nikt z rodziny o tym nie wie. Właściwie tylko moja mama… Dziadka też o tym nie informowaliśmy ze względu na jego słabe serce. Moja choroba… Cóż… Może jest uleczalna, a może nie… Żeby się o tym przekonać, muszę wyjechać za granicę… Na długo… Co najmniej na kilka miesięcy, może nawet na dłużej… Może nawet na rok… A dziadek napisał, że ta sprawa musi być załatwiona szybko. Do tego jeszcze to moje leczenie… Ciężka sprawa… Więc gdy zobaczyłem cię na schodach, to pomyślałem, że to znak… Kiedy jeszcze opowiedzieliście mi o tym pustym mieszkaniu na górze, poczułem, że może jednak dziadek wiedział, co pisze… Bo tak jak mówiłem, też najpierw podejrzewałem, że może to tylko jego wyobraźnia… Ale teraz, kiedy was spotkałem, pomyślałem, że przekażę wam tę… W końcu dziadek napisał, że spotkam kogoś, kto może mi pomóc… Na pewno miał na myśli właśnie was… Choć może tylko ciebie… Nie wiem… Pomożesz mi?
Amelia wymieniła spojrzenia z Januszem. Ten wzruszył ramionami, dając znać, że zostawia jej wolną rękę.
– Ale co właściwie miałabym zrobić? – zapytała bezradnie.
– Dowiedzieć się, kto jest właścicielem tego mieszkania? Wejść tam? Rozejrzeć się…?
– Mówiliśmy ci już, że próbowaliśmy to zrobić w związku z kaloryferami, ale w administracji nikt nie chciał nam nic powiedzieć – przypomniała Amelia.
– Przecież tu mieszka dużo ludzi. – Sylwester popatrzył na nią ze zdziwieniem. – Nie wierzę, żeby nikt nic nie wiedział… To znaczy wydaje mi się, że czasem po prostu nikt się nie wychyla z informacjami, żeby nie wyjść na plotkarza… Zwłaszcza gdy są świadkowie… Ale jakby tak go zagadać na boku, po przyjacielsku… To znaczy… Po sąsiedzku… Mogłoby się okazać, że jednak coś powie… Tak mi się wydaje… W najgorszym wypadku… Zawsze przecież można się tam włamać, prawda?
Małżonkowie popatrzyli na niego tak, jakby zaproponował im wyprawę na Marsa.
– Włamać? – powtórzyła z niedowierzaniem w głosie Amelia. – Nie przesadzasz? Rozumiem, że wujek zlecił ci jakieś zadanie i chcesz je wypełnić. Wiem, że w wyniku tego możesz odkryć i zyskać coś cennego, choć wszystko to brzmi absurdalnie i bajkowo. Skarb ukryty w starym mieszkaniu. Akurat w to uwierzę! Ale włamanie to chyba już lekka przesada. Nie sądzisz?
Sylwester pokręcił głową z wahaniem.
– Nie wiem, czy to taki absurd – zaprzeczył niepewnie. – Gdy byłem mały… To znaczy kiedy jeszcze żyła prababcia… To musiało być jakieś dwadzieścia pięć… Może nawet dwadzieścia sześć lat temu… Opowiadała, że pradziadek zawsze, gdy się upił, zaczynał mówić o jakimś majątku… że w odpowiednim czasie trafi on w ręce naszej rodziny… Potem, kiedy prababcia umarła, nikt już nigdy o tym nie wspominał… Ot, takie rodzinne legendy… Teraz… Sam nie wiem…
Amelia przez chwilę rozważała, co zrobić. Z jednej strony myśl, że ma znienacka po trzydziestym roku życia zamienić się z praworządnej obywatelki w kryminalistkę włamującą się do cudzych mieszkań napawała ją lekkim przerażeniem. Z drugiej – widziała przed sobą ufne, proszące oczy Sylwestra, do którego zawsze miała słabość i którego faktycznie w dzieciństwie broniła przed rówieśnikami dworującymi sobie, z całym okrucieństwem właściwym wiekowi dziecięcemu, z jego powolności, ślamazarności, jąkania się i problemów z ujęciem myśli we właściwe słowa. Amelia, od małego nad wiek dojrzała, szybko dostrzegła w swoim krewniaku niezwykłą wrażliwość i dobroć, a jego niedostosowanie do świata budziło w niej więcej tkliwości niż zniecierpliwienia. Nigdy nie podniosła na niego głosu ani nie dała mu odczuć, że dostrzega jego ułomność. Za to kilka razy spuściła solidne manto jego szkolnym kolegom, korzystając przy tym z zasady głoszącej, że mężczyznom nie wypada oddawać kobiecie, zwłaszcza mniejszej i teoretycznie słabszej od nich.
Przez długi czas uchodziło jej to na sucho, bo przecież żaden chłopak za Chiny Ludowe nigdy się nie przyznał, że swoje siniaki zawdzięcza niepozornej i niewinnie wyglądającej dziewczynce, acz któregoś dnia niestety, zaliczyła wpadkę. Po tym, jak dwóch kolegów po lekcji wuefu schowało Sylwestrowi jego rzeczy, i to wtedy, kiedy ów brał prysznic, tym samym skazując go na przeparadowanie przez pół szkoły w stroju Adama, Amelia podstępem zwabiła ich do szkolnej piwnicy, gdzie nieco wcześniej wpuściła kilka co prawda dużych, ale za to milutkich i całkowicie niegroźnych pająków, które zawsze były obiektem jej fascynacji i których sama nigdy się nie bała. Po czym zamknęła drzwi na cztery spusty, rozkoszując się przez jakiś czas przeraźliwym popiskiwaniem, jakie błyskawicznie zaczęło się zza nich wydobywać, mając pełną świadomość, że za kilka minut zamknięci tam dowcipnisie zostaną uwolnieni przez sprzątaczkę. Następnego dnia wzięła udział w dramatycznej scenie, w której poza nią i dyrektor szkoły wystąpili też rodzice obu bohaterów dramatu, i z kamienną obojętnością wysłuchała okrzyków treści: „Przecież mój syn mógł zostać ugryziony i dostać paraliżu!”. Kiedy Amelia wyraziła opinię, że prawdopodobnie ugryzienie nastąpiło już znacznie wcześniej, bo żeby tak perfidnie dokuczać kolegom jak oni Sylwestrowi, trzeba cierpieć na mocno zaawansowany paraliż umysłowy, usłyszała, że musi iść na rozmowę do psychologa, a poza tym będzie miała obniżoną ocenę ze sprawowania. Tym ostatnim nie przejęła się w ogóle, a z panią psycholog dogadała się mniej więcej w kwadrans, kiedy to obie doszły do wniosku, że zamiast pająków lepiej było wpuścić do piwnicy kilka gryzoni.
Jakkolwiek by patrzeć, każdy chłopak bojący się myszy stałby się pośmiewiskiem kolegów po wsze czasy.
– Powiedz mi – poprosiła, kładąc rękę na dłoni Sylwestra – jak bardzo jesteś chory.
– Jeszcze rok temu lekarze nie dawali mi żadnych szans… Powiedzieli, że to kwestia kilkunastu miesięcy, może więcej, ale… – na twarzy Sylwestra pojawił się blady uśmiech – ostatnio pojawiła się nadzieja, że być może pożyję trochę dłużej… Tylko muszę wyjechać… Jest jeszcze jeden problem…
– Jaki?
– Mam odpowiednie fundusze, aby zacząć leczenie, ale potem… – popatrzył znów na Amelię tym swoim spojrzeniem niesłusznie ukaranego pieska – potem może być krucho… Gdyby udało ci się coś odkryć… I gdyby to faktycznie miało jakąś wartość… To bardzo by mi to pomogło… Może nawet uratowałoby mi życie.
Janusz, obserwujący uważnie twarz swojej żony, westchnął, po czym wstał, przeszedł do przedpokoju i po chwili wrócił z niewielką skrzynką z narzędziami.
– Można się dowiedzieć, co robisz? – zapytała zaskoczona Amelia.
Jej małżonek otworzył skrzynkę i zaczął w niej grzebać.
– Sprawdzam, co z tego dobrodziejstwa najbardziej nadaje się na wytrych – wyjaśnił spokojnym tonem. – Przecież to oczywiste, że administracja nic nam nie powie, więc będziesz chciała jak najszybciej się włamać do tej chałupy!
Amelia zmarszczyła czoło i już zbierała się do wygłoszenia słów protestu, kiedy usłyszała ciąg dalszy wypowiedzi męża:
– A ja, niestety, obiecałem na ślubie, że choćby nie wiem co, nie opuszczę cię aż do śmierci… Chyba naprawdę miałem wtedy zaćmienie umysłowe!