Spotkania z Markiem Krajewskim to teatr sam w sobie. Trzeba widzieć mimikę, słysząc tembr i modulację głosu, by w pełni odczuć to, jakim panującym nad sobą i każdym szczegółem osobą i osobowością jest popularny autor. Jednak ponieważ udziela się medialnie rzadko, tym ciekawsze jest dowiedzieć się, co powie. Podczas tegorocznego festiwalu Apostrof obchodził 20-lecie działalności pisarskiej. A to, co powiedział w trakcie spotkania, jest szczególne i szczególnie interesujące.
Zapytany, czy żałuje dokonanego przed 20 laty wyboru zostania zawodowym pisarzem, odpowiedział zdecydowanie, bo nie żałuje. „Wtedy nie był to wybór definitywny, jednoznaczny, bo napisałem pierwszą książkę i przez kolejne sześć czy siedem lat nawet prowadziłem podwójny żywot. Plutarch napisał dzieło „Bíoi Parálleloi” – „Żywoty równoległe” i ja taki żywot prowadziłem. Byłem pracownikiem naukowym Uniwersytetu Wrocławskiego opracowałem w Instytucie Filologii Klasycznej, a w czasie wakacji akademickich, jechałem do małej wioski, w której do dziś pracuję i w czasie wakacji pisałem swoje powieści. (…) Po wakacjach wracałem, oddawałem książkę do wydawnictwa i wracałem do roli surowego, wymagającego nauczyciela akademickiego, bo dwuletni egzamin z gramatyki łacińskiej to nie była rzecz, którą się u mnie lekko zdawało.
Przez dwa lata trwał wykład z gramatyki łacińskiej, wtedy uważny student mógł zapisać stu stronicowy zeszyt. Tego wymagałem”. Wyraźnie widać, że praca dydaktyczna z adeptami filologii klasycznej to był nie tylko zawód, ale i prawdziwa pasja Marka Krajewskiego. „Żeby nauczać trudnych, hermetycznych zagadnień, musiałem dokonywać retorycznych sztuczek. To podnosiłem głos, to mówiłem coś szeptem, wygłaszałem jakby kazania. To wygłaszanie kazań sprawiło, że wśród studentów uzyskałem przydomek »ksiądz proboszcz«”. „Tak było przez cale lata, aż podjąłem w roku 2008 trudną, radykalną, dramatyczną decyzję odejścia z Uniwersytetu Wrocławskiego i poświęceniu się wyłącznie pracy literackiej”.
Kiedy Marek Krajewski debiutował, był to okres otwarcia polskiego rynku na książki z Zachodu. Kupowaliśmy wszystko jak leci, zgłodniali zachodnich cudów. Autor tak wspomina ten czas: „To był trudny okres dla kryminału polskiego i w ogóle dla literatury polskiej w latach 90. Jeśli państwo sięgną pamięcią do tych lat, to na pewno sobie państwo przypomną takie oto sytuacje. Idziemy ulicą i na ulicy stoją łóżka polowe, a na łóżkach leżą książki. Jakie to były książki? Tłumaczenia pisarzy anglosaskich. One były bardzo charakterystyczne, biły krwistą czerwienią po oczach. Jakiś pistolet, nóż, plama krwi, nagie kobiety. Takie książki znajdowały swoich nabywców. Natomiast na rynku kryminalnym polskich autorów była zupełna posucha. (…) [Była] Joanna Chmielewska, królowa polskiego kryminału, na poletko sensacyjne wstępował wcześniej Waldemar Łysiak, istniał kryminał milicyjny; takie nazwiska jak Helena Sekuła, Zygmunt Zeydler-Zborowski, Jerzy Edigej. One były na swój sposób ciekawe. Miały interesujące opisy detalu, dnia codziennego, przedmiotów codziennych. Do dziś się uśmiecham, kiedy czytam, że komisarz Majewski wyjął z pudełka papierów Karo albo Carmenów i zapalił. Sam takie paliłem. To są dobre momenty w tych książkach, które ożywiają moje wspomnienia. Ale wtedy panowała posucha. Gdybym dziś wszedł na rynek literacki, to byłoby mi bardzo trudno, ale ponieważ byłem jednym z pierwszych, było dość łatwo i dlatego moja kariera rozpoczęła się dość pomyślnie. Dziś, gdy mamy gatunki i podgatunki powieści kryminalnej, naprawdę trudno się przebić. Miałem szczęście. Tym bardziej, że rozpocząłem na fali zainteresowań, które wybuchły wręcz w moim rodzinnym mieście Wrocławiu, zainteresowań przeszłością Wrocławia. Niemiecką przeszłością Wrocławia, która za PRL-u była tematem tabu. (…) Ja wypłynąłem na tej fali i to też trzeba brać pod uwagę. Moja popularność nie bierze się stąd, że jestem jakimś wybitnym pisarzem, nie uważam siebie za wybitnego pisarza, natomiast zacząłem w dobrym momencie i podjąłem ciekawy, jak sądzę, temat”.
Podsumowując swoje dotychczasowe osiągnięcia autor szczerze wyznał, że jest „człowiekiem spełnionym. Marzyłem przez całe lata, żeby żyć z pisania i udało mi się to. W roku 2008 porzuciłem jedną pracę, ale wiedziałem już wtedy, że mogę żyć z pisania książek. Mogę być tzw. full time writer albo po niemiecku freier Schriftsteller. Mogę już być kimś takim, ale oczywiście jest jeden warunek w mojej sytuacji, nie wiem, jak w sytuacji moich kolegów po piórze, ale wymagana jest częstotliwość następująca: jedna książka rocznie. Ja tę częstotliwość w tym roku zwiększyłem”.
Dwaj główni bohaterowie powieści Krajewskiego pochodzą z dwóch miast: Wrocławia i Lwowa. Autor skomentował to w ten sposób: „Oba te miasta odgrywają bardzo ważną rolę w moim życiu. Urodziłem się we Wrocławiu, tu się wychowałem, całe moje życie zawodowe i rodzinne związałem z Wrocławiem. Wrocław jest scenerią moich powieści. We Wrocławiu trudno spotkać osobę, która nie ma lwowskich, kresowych korzeni lub też nie zna kogoś, kto ma takie korzenie. (…) Mieszkańcy Lwowa nie stanowili po wojnie większości we Wrocławiu, ale oni stanowili bardzo silną grupę intelektualną. Pracownicy politechniki, uniwersytetu, dziennikarze, intelektualiści przyjechali ze Lwowa. Wrocławski Uniwersytet stał się drugim Uniwersytetem Jana Kazimierza. Przeniosło się tu wielu lwowskich matematyków. Szkoła lwowska jakoś się tam realizowała we Wrocławiu Zatem Wrocław to moje ukochane miasto, w którym mieszkam do dziś, a Lwów to ważne miasto, które odgrywa rolę w mojej biografii. Po kądzieli moja rodzina pochodzi z ziemi lwowskiej. A samo miasto jest moją ulubioną scenerią. Są znakomici pisarze, którzy potrafią opisywać, potrafią osadzić scenerię swoich powieści na wsi. Albo na wybrzeżu oceanu, można to robić, a ja tego nie potrafię. Mój ulubiony autor Raymond Chandler napisał w książce „Długie pożegnanie” takie oto słowa: „Inni mogą sobie lubić wioski, a ja wolę wielkie miasto, czarne, zepsute, zmęczone”. Chandler jest moim mistrzem.
Autor skomentował też kwestię, dlaczego malowane przez niego miejskie scenerie nie są szczególnie miłe. „To kwestia wyboru takiego a nie innego modelu pisania. Lubię czarny kryminał i miasto w moich powieściach staram się opisywać jako twór brudny, zmęczony, czarny, jak to określił mój mistrz. Tak samo Lwów – miasto piękne, rozśpiewane, znamy przecież historię o Wesołej Lwowskiej Fali, Szczepcia i Tońcia i ich dowcipy. (…) Ale ja jestem autorem kryminałów i to kryminałów miejskich i czarnych, tak mi to wychodzi i tak będzie dalej.
Wszystkich czytelników jak książek, jak świat długi i szeroki, intryguje, ile własnych cech przelewa autor w postaci, które tworzy, zwłaszcza tych najważniejszych. Jak zwykle Marek Krajewski odpowiedział na to w przewrotny sposób. „Odpowiem, zadając nieco inne pytanie: co było najpierw: akcja powieści czy bohater. Odpowiedź jest prosta: akcja. Pamiętam dokładnie to upalne lipcowe, przedpołudnie roku 1991, kiedy jako 25-letni mężczyzna tuż po studiach pracowałem w Ossolineum, we wrocławskiej wspaniałej instytucji naukowej, w dziale starych druków. Tam było miejsce dla łacinnika. Tłumaczyłem, katalogowałem książki, uwielbiałam tę pracę. Pewnego dnia wymyśliłem powieść. W ciągu pięciu godzin, byłem młody i bystry, wymyśliłem akcje powieści o Mocku. Zatytułowałem ją »Śmierć w Breslau«. O bohaterze w ogóle nie myślałem. Tam była akcja, kryminalnej powieści. Minęło sześć lat. Zacząłem tę powieść pisać. I wtedy bohater się pojawiał. Scena po scenie on się pojawiał. Najpierw zobaczyłem, jak on wygląda. Opisując Eberharda Mocka, miałem przed oczami jedną jedyną osobę, miałem przed oczami Janusza Gajosa – znakomitego polskiego aktora i jego rolę w filmie „Przesłuchanie”.
Potem ze sceny na scenę ten Mock nabierał różnych cech, to były cechy różnych bohaterów literackich i filmowych. Usiłowałem uczynić go człowiekiem dowcipnym jak Philip Marlow Chandlera, niespecjalnie mi to wychodziło, ale usiłowałem to robić. Usiłowałem nadać mu cechy bohaterów mojego ulubionego gatunku filmowego francuskiego kryminału lat 70., tzw. film noir, tutaj takie nazwisko Melville, znakomite filmy »Samuraj«, »Glina«, »W kręgu zła«. Alain Delon grał we wszystkich tych filmach.
Taki miał być mój bohater i oczywiście nasyciłem go moimi cechami. Jakie to są cechy? Pedanteria. Jestem człowiekiem pedantycznym, jestem człowiekiem dokładnym. Kiedy Mock idzie ulicą w powieści »Dżuma w Breslau«, potyka się na nierównym bruku i zarysowuje czubek swego nieskazitelnie wypastowanego buta, wtedy z jego ust wychodzi grube słowo. Ja go rozumiem, ja tak robię. To są takie cechy, moi bohaterowie gustują w tych samych potrawach co ja. Jestem człowiekiem pedantycznym, precyzyjnym, jestem filologiem klasycznym. Moi bohaterowie też są filologami klasycznymi, kultura starożytna jest dla nich bardzo ważna. Lubimy te same potrawy. Mock uwielbia golonkę i żeberka, a ja, kiedy jadę przez Górny Śląsk i widzę piękny napis »Golonko wieprzowe«, to natychmiast hamuję i sprawdzam, czy już tu byłem i już to jadłem. To są cechy wspólne, ale są też cechy, które zupełnie do mnie nie pasują. Moi bohaterowie palą papierosy. Ja nie palę od siedmiu lat. Kiedyś to była cecha wspólna, teraz nie. Moi bohaterowie nadużywają alkoholu. Ja jestem całkowitym abstynentem. Moi bohaterowie chodzą do domu uciech. Ja jestem w szczęśliwym związku od trzydziestu paru lat i nie mam takich potrzeb, nazwijmy to, emocjonalnych. A zatem różnice są wyraźne, podobieństwa również”.
Pomiędzy ważne kwestie literackie, wkradały się też sprawy codzienne, takie jak sympatia autora do gadżetów. Jednym z nich okazał się… czołg. „Tak, jestem miłośnikiem gadżetów. Są strony internetowe poświęcone wyłącznie gadżetom. Często taką stronę ustawiam jako stronę startową. (…) Lubię takie gadżety bardzo proste. Proszę sobie wyobrazić, że moim ulubionym gadżetem jest mały czołg i ten czołg zamiast wieżyczki ma małą klapkę. Otwiera się tę klapkę i tam się wkłada jajko na miękko. Czołg na swoim pancerzu ma wgłębienie, gdzie człowiek sypie trochę soli i w ten sposób jem moją ulubioną potrawę, bo jajko na miękko jest moją ulubioną potrawą na śniadanie. (…) Ja go nie myję w zmywarce, ja go mam na półce w moim pokoju i zawsze po użyciu go myję, suszę i wkładam”.
Od czołgu okazało się, że jest bardzo blisko do tematów literackich, albowiem bohaterowie Marka Krajewskiego dzielą z twórcą upodobania do przedmiotów. Między innymi lubią pióra wieczne oraz „jeden i drugi mój bohater nosi sygnet. Taka była elegancja tamtych lat. Lubię lata 30., 20., podoba mi się tam wszystko. Może nie wszystko, ale wiele mi się podoba, począwszy od klasycznej męskiej elegancji. Na przykład noszę kapelusz w zimie czy jesienią. Mam dwa kapelusze, każdy do innego zestawu kolorystycznego. Lubię tradycyjny sposób ubierania się. Kiedy pracowałem na uczelni, codziennie wieczorem na specjalnym wieszaku – ten wieszak nazywał się Lokaj, kupiłem go w Ikei – wieszałem marynarkę, koszulę i krawat, i patrzyłem, czy te trzy elementy barwnie ze sobą harmonizują. Dwudziestolecie międzywojenne podoba mi się też przede wszystkim dlatego, że każdy inteligent polski był absolwentem gimnazjum klasycznego. Języki starożytne były ludziom doskonale znane. (…) Dwudziestolecie to czas, w którym osadzam akcję moich powieści, co nie znaczy, że tak będzie zawsze. Ma lat 53, zamierzam do sześćdziesiątki pisać kryminały. Potem być może będą to inne książki”.
Zapytany, dlaczego zdecydował się na powieść szpiegowską, autor odpowiedział: „Mijają lata, co roku staram się dostarczyć czytelnikom nową powieść. Muszę szukać rozmaitych nowych terenów eksploatacji. Powieść szpiegowską zdefiniowałbym bardzo krótko: to jest taka powieść, w której występują tajne służby. Koniec definicji. A zatem jest to rodzaj, podgatunek powieści sensacyjnej. Kryminał jest także podgatunkiem powieści sensacyjnej, czy jak chcą niektórzy, bardziej zaawansowani w teorii literatury: powieść tajemnic. Powieść szpiegowska jest też powieścią tajemnic. Kiedy doszedłem do wniosku, że w roku jubileuszowym, bo mija 20 lat od ukazania się mojej powieści »Śmierć w Breslau«, pomyślałem, że dam moim czytelnikom dwie powieści. O Mocku, to oczywiste, a druga będzie o Popielskim, ale chciałem odświeżyć tego Popielskiego. Jak Państwo wiedzą, odświeżyłem też niedawno Mocka, bo napisałem trylogię, którą nazywamy »młody Mock«, a to odświeżenie polegało na tym, że opisałem perypetie młodego człowieka, który jak Herkules na rozstajnych drogach stoi i dokonuje wyboru życiowego. Odświeżenie Popielskiego polega na tym, że napisałem powieść nieco inną, szpiegowską, ale tych, którzy lubią kryminały, zapewniam, że jest to książka napisana w takim samym sensacyjnym stylu. Jest o tyle szpiegowska, że mamy do czynienia z tajnymi służbami sowieckimi. Mamy rok 1922. Tajne służby sowieckie czyhają na młodą Rzeczpospolitą. Wynarodowiony Polak, zdrajca Feliks Edmundowicz Dzierżyński wysyła swoich siepaczy na kresy wschodnie, którzy dokonują tam okrutnych morderstw, wyznaczonych przez swojego szefa aktów dywersji. Tak jest w mojej powieści.
Dlaczego wszedłem na to poletko? Musiałbym się cofnąć do roku 1979, kiedy miałem lat 13 i po raz pierwszy w życiu zarwałem noc, czytając książkę. To była książka „Dzień szakala” Frederica Forsytha. Czy ona jest szpiegowska? Zgodnie z moją definicją tak. Tam działają tajne służby. Ta książka cały czas we mnie tkwiła.
Kiedy w zeszłym roku podjąłem decyzję, że napiszę dwie książki, zadałem sobie pytanie, na czym miałoby polegać to novum w przypadku Popielskiego. Odpowiedź była prosta: przedstawię go jako żołnierza, jako funkcjonariusza defensywy politycznej. Potem zacząłem czytać różne historyczne książki, dotyczące tajnych służb II Rzeczpospolitej i wpadłem na pomysł napisania powieść „Dziewczyna o czterech palcach”, w której samo zawiązanie akcji, to, co jest najważniejsze dla powieści, rozgrywa się w mieście Równe na Wołyniu. (…) W tej książce jest jedno novum – odszedłem od jednego miasta. Są tu różne miasta, miasteczka, a nawet wioski, np. mała wioska na pograniczu polsko-rumuńskim Jabłonica, gdzie Popielski zostaje karnie zesłany. Jest Równe, jest Warszawa i Grochów opisany jako straszliwa bandycka dzielnica, gdzie Popielski pojawia się w przebraniu, nie w swoim garniturze nieskazitelnym i nie w meloniku, tylko w przebraniu bandyty: w kurtce drelichowej, w kaszkiecie. Jest wolne Miasto Gdańsk”.
Potem wyjaśnił, w jaki sposób przygotowuje swoje książki, by wszystkie opisane szczegóły były autentyczne. „Dzięki dobrodziejstwu internetu samemu można wiele rzeczy zobaczyć i sprawdzić. Ale mam szczęście, bo oto przy pisaniu powieści »Dziewczyna o czterech palcach« i przy pisaniu aktualnej powieści – bo jestem w trakcie pisania powieści pod tytułem »Mock. Golem«, która ukaże się w październiku – mam znakomitego eksploratora (nie lubię słowa reasercher). Mój eksplorator znajduje mi wiadomości, podaje mi rozmaite informacje. Dzwonię i mówię: »Panie Mikołaju, bardzo bym Pana prosił o znalezienie wszelkich informacji o osobowości i konstrukcji psychicznej Eligiusza Niewiadomskiego«. Za tydzień dostaję ekspertyzę, ba, to jest nie tylko ekspertyza bardzo dokładna i precyzyjna, ale są w niej odsyłacze do różnych materiałów internetowych. I tak na przykład obejrzałem nieznany mi zupełnie film Jerzego Kawalerowicza z lat 70., pt. »Śmierć prezydenta«, gdzie w rolę Niewiadomskiego wcielił się Marek Walczewski i ten film mnie mocno zainspirował. Przy pisaniu sceny zamachu miałem przed oczami kadry z tego filmu.
Otóż mam eksploratora. Mówię: »Panie Mikołaju, proszę mi i znaleźć wszelkie informacje wo mieście Równe. Potrzebuję wszelki mapy oraz proszę mi zlokalizować aptekę. Gdzie była apteka i jak się nazywał jej właściciel«. Jestem w dobrej sytuacji i mogę korzystać z pomocy innych, życzliwych mi ludzi”.
Pisanie może być trudne z wielu powodów. Dla Marka Krajewskiego najtrudniejszy okazuje się etap planowania. „Wymyślanie powieści jest bardzo trudne, a zwłaszcza wymyślenie jednego zdania. Ono może być podrzędnie złożone, ale to jedno zdanie ma być odpowiedzią na pytanie: kto, kogo i dlaczego zabił. Jak ja takie zdanie wymyślę, to już jest świetnie. Wtedy zaczynam budować plan. Kiedyś, kiedy byłem młody i bystry, to trwało jeden weekend i miałem plan gotowy. Teraz trwa to trzy tygodnie, miesiąc. To jest najtrudniejsze w mojej pracy. Staram się nie naśladować samego siebie, nie robić autoplagiatów, staram się wymyślać oryginalne historie. Nie udałoby mi się to na pewno, gdybym czytał kryminały innych autorów. Bo ja nie czytam kryminałów. Dlaczego? Dlatego, żeby nie stąpać po cudzych śladach. Jeżeli jakaś akcja spodoba mi się tak bardzo, że utkwi w mojej głowie, to w najbardziej katorżniczym momencie, kiedy wymyślam akcję, przychodzą mi do głowy cudze rozwiązania fabularne. (…) Pamiętam taką chwilę, kiedy byłem we wrocławskim oddziale IPN-u i przeglądałem akta Milicji Obywatelskiej z lat 1948-50. Znalazłem tam niezwykłą sprawę, która mnie zainspirowała. Taka była notatka, która brzmiała tak (uwaga to będzie oryginalna stylistyka raportu milicyjnego): »Dnia tego i tego do szkoły podstawowej nr przy ulicy Nowowiejskiej przyszedł mężczyzna pod pretekstem bycia lekarzem uprowadził 10-letniego chłopca, po czym go odprowadził w stanie kompletnego wyczerpania. Badania wykazały, że chłopcu upuszczono litr krwi«. (…) Kiedy wracałem z IPN-u, to o mało nie najechałem na samochód, który gwałtownie zahamował przede mną, bo myślałem o akcji powieści. Już widziałem, jak szajka porywa dzieci, by upuszczać im krew, żeby nią handlować. Mamy czas powojenny, deficyt krwi panuje na ryku. Przyjechałem do domu i prawie już miałem dominantę: kto, kogo i dlaczego zabił. Wtedy żona mówi do mnie, że kupiła mi książkę, autorki, którą lubię: Mo Hyder. Polecam ją państwu, kobiety piszą przerażające i wspaniałe powieści kryminalne. Otóż Mo Hyder napisała książkę pod tytułem „Rytuał”.
Ja czytam i to jest właśnie o tym, tylko nie po wojnie, ale w latach 90. czy 2000. Jak zacząłem układać plan, do głowy przychodziły mi rozwiązania fabularne Mo Hyder. Wtedy ogłosiłem uroczyście: Nie, nie czytam kryminałów”.
W „Dziewczynie o czterech palcach” obecne są Kresy, zresztą nie tylko w tej powieści. Poza związkami rodzinnymi, autor uważa, że to „teren niezwykle interesujący i kuszący. To jest polski Dziki Wschód”. Na przykład miały tam miejsce napady na pociągi. „Te napady były bardzo spektakularne. W jednym z nich został ograbiony i pozbawiony odzienia komendant policji w Łucku, a Łuck był stolicą województwa wołyńskiego. Banda go ograbiła i puściła w kalesonach. Ten Dziki Wschód był terenem, gdzie policja nie była specjalnie aktywna. Policja państwowa niedoinwestowana jak zwykle, policjanci byli często nie najlepiej wykształceni (mówimy o czasach tuż powojennych), bywali tacy po kilku klasach szkoły powszechnej, którzy ledwo umieli czytać i pisać. Tam, w tych przepastnych lasach, borach, bagnach, działali przemytnicy, szpiedzy agitatorzy, sowieccy dywersanci – to byli prawdziwi królowie lub książęta tych terenów. Opanowywali wioski, grabili, zabierali mieszkańcom wszystko, hańbili kobiety.. To bardzo wdzięczna sceneria dla autora powieści sensacyjnych. Żeby napisać tę powieść, sięgałem do wielu źródeł, ale powiem o jednym z najciekawszych, czyli powieści Ferdynanda Ossendowskiego, bodaj z 1936 r., pod tytułem „W polskiej dżungli”.
Powieść jest taka sobie, ale opowiada o gimnazjalistach, którzy zrobili sobie spływ kajakowy na Polesiu. Łowią ryby, polują na zwierzęta, a to ich tną komary i meszki… Ale stamtąd dowiedziałem się bardzo wielu rzeczy: jak wyglądały jarmarki, co na nich sprzedawano, na przykład piece. Dowiedziałem się, jak się nazywają grzyby, które my znamy jako kurki, a tam nazywano te grzyby lisiczkami. Wykorzystałam te informacje, opisując jarmark w mieście Równe. Te Kresy są bardzo interesującą scenerią i ja już na nie wchodziłem trochę w powieści „Władca liczb”. Popielski jest w małym miasteczku Chodorów niedaleko Lwowa, opisuję to miasteczko, opisuję Żydów stojących pod bożnicą, opisuję te charakterystyczne niewysokie domki.
O nich słyszałem od mojej rodziny. One miały tak nisko usadowione w bryle budynku parapety, że jak się wyraził mój dziadek w charakterystycznym stylu: „tam pieski siusiali na te parapety”.
Ponieważ szachy odgrywają niemałą rolę w najnowszej książce, temat szachowego zaangażowania autora nie mógł zostać pominięty. „Jestem, szachistą zamiłowanym, ale słabym. Nie gram najlepiej w szachy. Mówię o mocy sportowej. Nie mam żadnego tytułu sportowego ani nie grałem nigdy w szachu sportowe. Byłem namiętnym szachistą w liceum. Graliśmy podczas przerw w szachy, czasem partię dokańczaliśmy na lekcji. Potem w czasach moich studiów szachy zostały wyparte przez brydż sportowy. To wtedy była moja pasja. Ciepły stosunek do szachów pozostał do dziś i ciekawe jest to, że w szachach jestem zupełnie innym człowiekiem niż poza szachami. W życiu codziennym jestem spokojnym człowiekiem, nie lubię ryzyka, jestem bardzo poukładany, zdyscyplinowany, punktualny, mam pewne rytuały drobne, ale stałe. Taki jestem w życiu codziennym. A w szachach jestem ryzykantem, budzi się we mnie lew, uwielbiam grę kombinacyjną, poddaję figury, lubię gambity, szaleję i często popełniam błędy. Szachy odbijają inną stronę mojej natury, która się tylko w szachach ujawnia, bo szachy są dla mnie substytutem walki. Wtedy się rozpalam, podobnie jakbym czytał powieści batalistyczne czy oglądał filmy wojenne
(…) Mam taką pamiątkę ze Lwowa, którą podarował mi właściciel kawiarni Sztuka. On zbiera pamiątki po polskim Lwowie. Kiedyś siedzieliśmy przy kawie i serniku, a on dał mi figurkę konika szachowego, drewnianą, jeszcze przedwojenną. Ona stoi na moim biurku oczywiście w ściśle określonym miejscu, bo u mnie wszystko ma zwoje miejsce.
Po lewo korytko na papiery i dokumenty. Notatki robię dwoma rodzajami atramentu. Atrament brązowy i gruba stalówka to są podkreślenia i nagłówki. Cienka stalówka i atrament morski – tym robię notatki. Pióra leżą na specjalnym przyborniku i są skrzyżowane ze sobą. Z lewej strony stoją książki. (…) Jest naturalnie ekran komputera. Z boku jest pulpit, na którym stają książki, które aktualnie czytam i które są mi potrzebne do pisania aktualnej powieści. Jest słomiana podstawka pod szklankę. Lubię pić herbatę w szklance. Gdybym postawił szklankę na blat mojego biurka, to by się ten blat odparzył. Straszne by to było. A tak stoi na słomiance i wszystko jest w porządku. (…) Od razu uspokoję tych, którzy nie grają w szachy. Mogą tę książkę przeczytać z satysfakcją. Szachy odgrywają ważną rolę , ale bez znajomości tzw. partii nieśmiertelnej Adolfa Anderssena każdy może tę książkę przeczytać i jak sądzę, nie straci nic”.
Na koniec autor uchylił rąbka tajemnicy i opowiedział, o czym będzie kolejna książka o Mocku „Mock. Golem”. „Wrocław 1920 rok. Na ekrany wchodzi film Paula Wegenera »Golem« – jedno z podstawowych dzieł ekspresjonizmu niemieckiego. W dzielnicy żydowskiej we Wrocławiu wybucha zbiorowa histeria. Młode Żydówki popełniają samobójstwo. Eberhard Mock wkracza do akcji”.
Marek Krajewski w mediach społecznościowych
Tych, którzy nie znają aktywności Marka Krajewskiego w mediach społecznościowych, informujemy, że autor na Instagramie prowadzi kurs języka łacińskiego. Opowiada o nim tak: „Lubiłem moją pracę dydaktyczną. Niestety nie pracuję już jako nauczyciel akademicki,a tutaj rekompensuję sobie ten brak. Otóż postanowiłem raz na jakiś czas (staram się co sobotę, ale to nie zawsze mi się udaje), zamieszczać na moich kontach na Facebooku i Instagramie – sam te konta prowadzę, sam nimi administruję – Pogadanki pana od łaciny. To są krótkie filmiki, bo na Instragramie można nagrać tylko minutę. To jest naprawdę niełatwe, żeby zmieścić się w minucie. Wzbudzam czasami zdziwienie przechodniów, którzy idą ulicą, a na balkonie jakiś facet, bo często nagrywam na balkonie, siedzi i głośno deklamuje jakiś łacińskie frazy. Kim jest ten facet? Robię to z wielką przyjemnością. (…)
Jednym z cyklów, który pojawił się na moich mediach społecznościowych, to są vratislaviensia – sprawy wrocławskie. Chodzę po Wrocławiu, fotografuję miasto, zaopatruję to w komentarz. To trzeci nurt mojej działalności. To kosztuje trochę czasu, ale robię to z przyjemnością. To zajmuje mi całą sobotę. Oprócz tego piszę od poniedziałku do piątku w tej chwili po 12 godzin dziennie z przerwą na obiad i spacer z moją ukochaną suczką rasy polski owczarek nizinny.
Tak pracuję, tak postępuję. Sobota to są media społecznościowe, a niedziela odpoczynek.
Więcej informacji o autorze znajdziecie na stronie internetowej Marka Krajewskiego.
Artykuł ukazał się pierwotnie w magazynie „Fanbook” nr 3/2019