Jeśli spodziewają się Państwo sensacyjnego tekstu o seksualnych wybrykach naszych wybitnych antenatów, przykro mi, nie spełnię oczekiwań. Opowiadać będę o pewnej formie życia po życiu, jakie przypadło kilku poetom i pisarzom, a z pewnością ich niektórym członkom.
W szkole najczęściej poznajemy wybrane fragmenty dzieł wybitnych polskich twórców, mało równocześnie zyskując wiedzy o kolejach ich życia. A szkoda, bo nie wystarczy wiedzieć, że Tuwim należał do skamandrytów i czasem pisał dla dzieci, by zrozumieć jego twórczość i ewolucje, którym podlegała. Czasem poznanie fascynujących wypadków z życia artysty więcej uczy, niż czytanie jego dzieł (rzecz jasna nie dotyczy to akurat Tuwima). Zdarzało się też czasem, że nasi wielcy twórcy mieli bardzo bogate życie po śmierci i o tym będzie traktował ten tekst.
Ceremonie pogrzebowe
Zacznijmy od tego, że rozkwit chrześcijaństwa przyniósł nową praktykę religijną, jakiej nie znała starożytność, czyli kult świętych, z którym wiązało się zapotrzebowanie na relikwie. Rzymianie swoich zmarłych palili, chrześcijanie chowali w ziemi, a skoro tak, można było pojedyncze członki oddzielać, pieczołowicie zamykać w relikwiarzach i przewozić do kościołów jak Europa długa i szeroka, by tam wierni mogli doświadczać ich cudownej obecności. Zwyczaj ten promieniować zaczął i na świeckich. Ceremonie pogrzebowe najważniejszych dostojników: królów, książąt, biskupów trwały często bardzo długo. Ciała były wystawiane na widok publiczny, nierzadko przez długi czas, by poddani mogli godnie pożegnać zmarłego. Niejednokrotnie przewożono je na znaczne odległości, by dostojnik pochowany został we właściwym miejscu i z należytą oprawą.
Konieczne stało się więc odpowiednie przygotowanie ciała zmarłego, by przetrwało w dobrym stanie cały ceremoniał. W tym celu otwierano ciało i wyjmowano tzw. części miękkie, podlegające najszybszemu rozkładowi. Nie wiemy dokładnie, co z nimi robiono, ale tropy literackie mogą nas naprowadzić na ślad tego, że bardzo wcześnie szczególną wagę przyznawano sercu, jako organowi o najwyższej doniosłości. Przyjrzyjmy się tekstowi „Pieśni o Rolandzie” we fragmencie, w którym cesarz zarządza pogrzeb rycerza. Cesarz każe się gotować do pogrzebu Rolanda i Oliwiera, i arcybiskupa Turpina. W swoich oczach każe otworzyć ciała wszystkich trzech. Każe złożyć ich serca w jedwabne całuny: chowają je w trumnie z białego marmuru. Potem wzięto ciało trzech baronów i złożono je pięknie umyte pachnidłami i winem w jelenich skórach. Król woła Tedbalda i Gebwina, hrabiego Milona i margrabiego Otona: „Zabierzcie ich na trzy wozy…”. Pięknie przykryte są wozy galazeńskim jedwabiem. (Pieśń o Rolandzie CCXIII, tłum. T. Boy Żeleński) Zatem ciała spoczęły na trzech wozach, ale najpierw wyjęto z nich serca, które umieszczono w osobnym naczyniu – trumnie z białego marmuru. Możemy domniemywać, że postawiono je później w miejscu, gdzie mogły być podziwiane i stanowić pamiątkę po zmarłych.
Serce w prezencie
Wielu wybitnych Polaków życzyło sobie, by ich serca spoczywały w innych miejscach niż reszta ciała. Do jednych z pierwszych należał król Władysław Jagiełło, których chciał, by jego serce pochować w Gródku Jagiellońskim, a ciało złożone zostało na Wawelu. W bazylice wileńskiej pochowane jest serce króla Władysława IV. Najbardziej fascynujące są losy serca Tadeusza Kościuszki, które podróżowało tyle, ile naczelnik za życia. Tenże upodobawszy sobie Emilię, córkę przyjaciela Franciszka Ksawerego Zeltnera, zapisał jej w testamencie swoje serce. Rzeczona Emilia trzymała serce naczelnika w majolikowej wazie, a gdy wyszła za mąż za księcia Morosiniego, zamieszkała z nim pod Mediolanem. Z nim i sercem Kościuszki, które zostało po pewnym czasie schowane w rodzinnym grobowcu w Vezzi. Gdy zbliżała się setna rocznica insurekcji, Polakom udało się odzyskać serce, które trafiło do Muzeum Narodowego Polskiego w Rapperswilu. W 1921 roku sprowadzono je pociągiem do Warszawy i wahano się, czy złożyć je należy w stolicy, czy na Wawelu. Tymczasowo umieszczono je na Zamku Królewskim w prywatnej kaplicy prezydenta Mościckiego. We wrześniu 1939 roku przeniesiono je do skarbca katedry warszawskiej. Po powstaniu, gdy świątynia legła w gruzach, kasetę, w której ukryto serce Kościuszki, przeniesiono do pokarmelickiego kościoła na Krakowskim Przedmieściu. W 1960 wróciło do katedry, by już trzy lata później opuścić mury świątyni i stać się własnością Muzeum Narodowego, skąd trafiło do Łazienek, do Pałacu na Wyspie. Rok 1984 przyniósł kolejną przeprowadzkę – serce na powrót znalazło się w kaplicy Zamku Królewskiego. Tam spoczywa do dziś.
Tropem wielkich Polaków podążył też Józef Piłsudski, któremu zaraz po śmierci wyjęto mózg i serce. Serce złożono na wileńskim cmentarzu na Rossie obok matki, a o mózgu napisano rozprawę naukową pt. Mózg Józefa Piłsudskiego. Warszawski kościół św. Krzyża mieści serce Fryderyka Chopina.
Noblista i wieszczowie
Przejdźmy jednak do polskich twórców, bo na losach ich członków mamy się koncentrować. Osobny pochówek serca stał się udziałem noblisty Władysława Reymonta. Zostało umieszczone w warszawskiej katedrze, gdy tymczasem ciało twórcy „Chłopów” pochowano na Powązkach, dając początek Alei Zasłużonych.
Całkiem niezłą peregrynację miało za sobą ciało Adama Mickiewicza, który zmarł
w 1855 w Stambule. Tam pochowano go niejako tymczasowo i jeszcze w tym samym roku przewieziono do Paryża i pogrzebano w Montmorency. Nie zagrzał tam jednak długo miejsca, bo w 1890 roku przewieziono wieszcza do Krakowa, gdzie z pompą pochowano go na Wawelu. Drugi z wieszczów Juliusz Słowacki zmarł w Paryżu w 1849 roku i tam pochowano go na cmentarzu Montmartre. Jednak Polacy pozostający w kraju – którego wówczas na mapach nie było, jednak istniał w sercach i umysłach – marzyli o sprowadzeniu poety na Wawel. Tu jednak na przeszkodzie stanął kardynał Jan Puzyna, będący gospodarzem kościoła katedralnego. Odmówił pochowania Słowackiego na Wawelu, bowiem poeta znany był jako ten, który wadził się w swoich wierszach z Bogiem. Jednym z powodów odmowy mogło być też postawa kardynała, który opowiadał się przeciw „patriotyzmowi ulicznemu” i z tych przyczyn odmówił także odprawienia mszy na Błoniach w rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Nie chciał zapewne dopuścić, by w Krakowie odbyła się demonstracja, w jaką niechybnie przerodziłoby się sprowadzenie ciała poety. Dopiero odrodzona Polska i zamiłowanie marszałka Piłsudskiego do poezji Słowackiego sprawiły, że Słowacki spoczął na Wawelu. Ekshumacji ciała przyglądali się m.in. poeta Jan Lechoń oraz polski konsul generalny w Paryżu Karol Poznański. Według jego relacji wyglądało to następująco: Przyniesiono prześcieradło (…). Grabarze wyjęli z grobu i ułożyli na prześcieradle czaszkę Słowackiego; była nienaruszona, miała wszystkie zęby (patrząc na jej fotografię widzę, że jedynie w górnej szczęce brak kilku); na czaszce czupryna nienaruszona, dawała się zdejmować jak peruka (…). Jak się okazało, w grobie było bardzo niewiele części szkieletu, poza czaszką – jedna tylko dobrze zachowana kość piszczelowa, ponadto zaledwie około 25 drobnych kości, których nie potrafiłem rozpoznać z punktu widzenia anatomicznego. Z grobu wydobyto też jedną długą bardzo grubą skarpetę; pomimo że przeleżała w grobie 78 lat – można było rozpoznać, że była z białej wełny. Byłem zdziwiony, że zachowała się tak nieznaczna część szkieletu. Kazałem dalej kopać w grobie, nic już więcej nie znaleziono. Wszystko, co pozostało po Słowackim, można było zawinąć w jedną serwetkę (…). W pobliżu grobu, pod zaimprowizowanym namiotem, ustawiony był stolik. Na tym stoliku złożyłem czaszkę Słowackiego. Do stolika podszedł prof. Papillon, antropolog, i przystąpił do pomiarów czaszki. Trwało to dość długo. Po skończonej pracy prof. Papillon oświadczył mi, że gdyby nie wiedział, że jest to czaszka trzydziestokilkoletniego mężczyzny, doszedłby do wniosku, że jest to czaszka dziecka, tak drobnej, filigranowej była budowy. („Ilustrowany Kuryer Codzienny”, 1927 r.).
Ciało Słowackiego przypłynęło najpierw do Gdańska, stamtąd Wisłą do Warszawy i Krakowa. Podczas uroczystości pogrzebowych Piłsudski wypowiedział słowa, cytowane wówczas przez całą prasę, a i później wielokrotnie: W imieniu Rządu Rzeczypospolitej polecam Panom odnieść trumnę Juliusza Słowackiego do krypty królewskiej, bo królom był równy. Dobrze, że nie wiemy, co myślałby sam zainteresowany o złożeniu jego ciała w towarzystwie Mickiewicza, z którym byli za życia niczym „dwa na słońcach swych przeciwnych – Bogi”.
Peregrynacje Jana z Czarnolasu
Te historie są zupełnie błahe w porównaniu z nieprawdopodobnymi perypetiami, które przydarzyły się ciału i niektórym członkom Jana Kochanowskiego. Akcja zaczęła się w Lublinie, gdzie poeta zmarł w 1584 roku. Zdarzyło się to w sierpniu, a więc w porze wyjątkowo gorącej. Sporna pozostaje data dzienna śmierci. Klonowic napisał: „Zale Nagrobne Na ślachetnie vrodzonego y znacznie vczonego męża, nieboszczyka Pana Iana Kochanowskiego, Woyskiego Sandomierskiego, Polaka zacnego, Szlachcica dzielnego y Poety wdzięcznego: Ktory z niemałym smutkiem wszech cnych Polakow postąpił, w Lublinie Roku Pańskiego M.D.LXXXIIII. Dnia XVI. Miesiąca Sierpnia pod Konwokacyą”. Przyjaciel zmarłego twierdził, że zgon nastąpił 20 sierpnia, zaś na nagrobku ostatecznie wpisano datę dzienną 22 sierpnia. Drugą sporną kwestią jest, czy Jan z Czarnolasu został najpierw pochowany w Lublinie. Tak wynika z cytowanych już „Żalów” i można z nich wnosić, że skoro poeta spoczął w kościele na wzgórzu, to mogło sugerować kościół pw. św. Michała. Na tę wersję mógłby też wskazywać stan wdowy, która wtedy spodziewała się dziecka. Mogła więc odczekać niezbędny czas i dopiero po roku pochowała męża w kościele w Zwoleniu niedaleko Czarnolasu. Kryminolog prof. Jan Widacki twierdzi, że wcale nie jest wykluczone, iż Dorota Kochanowska pokonała 70 km i od razu przywiozła ciało męża. Ówcześnie powszechnie stosowano smołowanie zwłok i ich wapnowanie, więc, zdaniem profesora, śmiało mogły być wiezione nawet w upalne dni. Kiedykolwiek to nie nastąpiło, ostatecznie pewne jest, że Kochanowski spoczął pod podłogą zwoleńskiego kościoła. Około roku 1610 wzniesiono staraniem bratanka poety Adama kaplicę Kochanowskich, do której przeniesiono ciało poety. Ufundowano wówczas – od śmierci Jana minęło około 30 lat, co okaże się ważne w dalszym toku wydarzeń – marmurowy nagrobek z popiersiem, wykonany w czerwonym, chęcińskim marmurze. Mijały kolejne wieki i wydawało się, że wszystkie przygody Jan Kochanowski ma za sobą. Do czasu.
Jan traci głowę
Polska traciła niepodległość i dla podtrzymania narodowego ducha ważne stały się narodowe pamiątki. Jedną z pierwszych person, które zajęły się ich kolekcjonowaniem, była księżna Izabela Czartoryska, która w swoim majątku w Puławach założyła pierwsze polskie muzeum, do którego sprowadzała historyczne pamiątki. To, co zebrała wówczas w Świątyni Sybilli i Domku Gotyckim, stało się zaczątkiem istniejącego do dziś Muzeum Czartoryskich w Krakowie. Współcześnie z księżną żył Tadeusz Czacki, o którym dziś powiedzielibyśmy, że był działaczem oświatowym. Był członkiem Komisji Edukacji Narodowej, współtwórcą Konstytucji 3 maja.
W 1791 roku udał się ze specjalną misją do Krakowa, gdzie sporządził spis klejnotów, spoczywających w królewskim skarbcu oraz – mając odpowiednie królewskie pełnomocnictwo – otworzył królewskie groby na Wawelu i wyjął z nich pamiątki narodowe. Dziś ten czyn nazwalibyśmy dewastacją, ale w tamtych czasach z królewskim upoważnieniem miał prawo do takich działań. Nie poprzestał jednak na grobach królewskich. Udał się też do Zwolenia, otworzył kryptę rodziny Kochanowskich, odnalazł trumnę Jana i wyjął z niej… jego głowę. Zabrał ją do swego majątku w Porycku, by poddać badaniu. Pięć lat później przekazał głowę Izabeli Czartoryskiej, by dołączyła do posiadanych już przez nią „relikwii” Żółkiewskiego, Czarnieckiego i Chodkiewicza.
Peregrynacja ciała
Zostawmy na chwilę głowę poety w rękach księżnej, zajmijmy się resztą ciała. Wydawałoby się barbarzyński czyn Czackiego de facto ocalił dla potomnych Kochanowskiego. Bowiem zgodnie z ukazem carskim, „oczyszczeniu” miały być poddane wszelkie kościelne krypty. Tak też stało się w Zwoleniu, gdzie szczątki rodziny trafiły do wspólnej mogiły przy kościele. Leżały do 1901 roku, gdy dokonano ekshumacji i wszystkie szczątki zapakowano do skrzyni, którą gdzieś zakopano. Nikt nie wiedział gdzie, aż w 1984 roku udało się wielbicielom twórcy z Czarnolasu odkopać tę skrzynię. Rzecz jasna nikt już nie mógł rozpoznać szczątków poety, ale urządzono mu uroczysty pogrzeb, przywracając do krypty.
Głowy Jana podróż po Europie
Tymczasem czaszka poety spoczywała u księżnej w muzeum, opatrzona tabliczką Czackiego „świadectwo na istność głowy Jana Kochanowskiego” i pewnie tam by pozostała, gdyby nie wielkie zawieruchy dziejowe. Wobec klęski powstania listopadowego w 1830 roku Władysław Czartoryski przezornie wywiózł zabytki z Puław i umieścił je w Paryżu. Wtedy też do francuskiej stolicy pojechała głowa czarnoleskiego poety i była przechowywana w słynnym Hotelu Lambert. Gdy jednak we Francji wybuchła wojna z Prusami, która zaowocowała nie tylko upokorzeniem dumnych Francuzów – tak skłonnych w owym czasie do rozpętywania wielkich historycznych drak – ale także ekscesami Komuny Paryskiej, książę został zmuszony do kolejnej ewakuacji. Na siedzibę muzeum wybrał Kraków, leżący w granicach monarchii austriackiej, która nie dławiła jak inni zaborcy odrębności kulturowych podległych krain. Na zbiory pochodzące z Puław Czartoryski przeznaczył zakupione w tym celu budynki dawnego pijarskiego klasztoru. Czaszka Kochanowskiego do dziś budzi jednak kontrowersje. Mieszkańcy Zwolenia mówią, że powinna wrócić do ciała. Inni, a wśród nich rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Franciszek Ziejka oraz kardynał Dziwisz chcieliby widzieć ją w miejscu najgodniejszym, czyli na Wawelu w krypcie wieszczów.
Czyja to czaszka
Na razie spoczywa w Muzeum Czartoryskich. Przy czym wcale nie jest stuprocentowo pewne, że to czaszka poety. W 1926 roku badało ją dwóch antropologów, którzy nie wiedzieli, jaką czaszkę badają, nie mieli też pojęcia o jej niecodziennych losach. Ich orzeczenie było następujące: to czaszka kobiety. Wnosili ten wniosek między innymi z jej delikatnej budowy, stosunkowo niewysokiego, wąskiego czoła i dużych oczodołów. Te same cechy widzi w niej współczesny specjalista prof. Jan Widacki, ale jednocześnie zdecydowanie nie wyklucza, że mimo posiadania cech kobiecych, może to być czaszka Jana Kochanowskiego. Na korzyść tej tezy przemawia fakt, że ekshumowana w Montmartre czaszka Słowackiego także cechowała się delikatnością, sugerującą kobiecą proweniencję. Prof. Widacki dowodzi, że stan uzębienia wskazuje także, iż może to być Kochanowski, który zmarł w wieku 54 lat. Problem z tym, że nijak się ona ma do wizerunku mistrza Jana z jego nagrobka w Zwoleniu, o którym już pisaliśmy. Na nim Jan Kochanowski ma pięknie wysklepione czoło i całkiem sporą głowę. Nagrobek był fundowany 30 lat po śmierci poety, ale zamawiał jego wykonanie bratanek, znający stryja osobiście. Czy zgodziłby się, by wybitny krewny został upamiętniony w postaci całkowicie do siebie niepodobnej? Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie.
Witkacy była kobietą?
Byli też twórcy, którzy nie ugięli się pod presją i nie dali przewozić swoich członków po Europie. Ba, potrafili nawet po śmierci wprawiać w osłupienie. Stanisław Witkiewicz syn, który, aby odciąć się od ojca, nazywał się Witkacym, po pełnym niepokojów i wyjątkowych wydarzeń życiu, popełnił samobójstwo na Polesiu we wsi Jeziory. Relację z ostatnich dni i godzin artysty znamy z ust jego ówczesnej kochanki Czesławy Oknińskiej, która towarzyszyła mu po wyjściu z Warszawy. Gdy Witkacy dostał wiadomość, że Sowieci weszli 17 września w polskie granice, miał powiedzieć: „To koniec”. Ustalili, że popełnią razem samobójstwo. Usiedli pod rozłożystym dębem. Oknińska wypiła rozpuszczone tabletki luminalu, a Witkacy zażył efedrynę na rozrzedzenie krwi i podciął sobie żyły. Kochanka przeżyła, zaś Witkacego pochowano na pobliskim prawosławnym cmentarzu, gdzie postawiono krzyż z jego imieniem, nazwiskiem oraz datą urodzin i śmierci. Po wojnie Jeziory znalazły się w ZSRR. Mimo że już w 1946 roku zorganizowano komitet, aby sprowadzić szczątki twórcy „Nienasycenia” na Pęksowy Bzyzek, nie było politycznej woli, by tego dokonać. Dopiero czasy pierestrojki sprawiły, że generał Jaruzelski i Michaił Gorbaczow dogadali się, by kilka ważnych dla Polaków kwestii zostało załatwionych. Między innymi rzucono nam ochłapy z biblioteki Ossolińskich oraz wyrażono zgodę na przewiezienie szczątków króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i Witkacego. Do Jezior udała się szacowna komisja w gruncie rzeczy dość przypadkowych osób. 11 kwietnia 1988 roku w obecności ukraińskich i polskich urzędników dokonano ekshumacji. Odkopano najpierw zwłoki niemowlęcia, a później: „szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej około 54-55 lat”. Cytat pochodzi z oficjalnego dokumentu wystawionego przez panią profesor antropologii z Kijowa. Wspólna uroczysta kolacja, podczas której celebrowano sukces ekshumacji, musiała być bardzo huczna i na tyle głośna, by zagłuszyć słowa wątpliwości, wypowiadane przez obecnego tam Macieja Witkiewicza. Wykopana czaszka miała doskonałe uzębienie, charakterystyczne dla młodych ludzi. Tymczasem o Witkacym wiemy na pewno, że nosił sztuczną szczękę. Postępując zgodnie z metodą, że jeśli fakty się nie zgadzają, tym gorzej dla faktów, odkopane szczątki opakowano w trumny, z honorami powieziono do Polski i pochowano na zakopiańskim cmentarzu o boku matki artysty. Mszę odprawił ksiądz-filozof Tischner. Wieść, że pochowano w grobie kogoś innego, nie cichła. Dopiero jednak w 1994 roku nastał odpowiedni klimat polityczny, by sprawę wyjaśnić. Ustalono wówczas ponad wszelką wątpliwość, że w grobie Witkiewiczów spoczywa młoda kobieta, która zapewne zmarła przy porodzie, co wyjaśnia obecność w jamie grobowej zwłok niemowlęcia. Gdzie pochowany jest więc Witkacy, pozostaje tajemnicą.
Lubomir Baker