Ta autorka to w świecie polskiej literatury postać dwoista. Jako Anna Łacina pisze doceniane przez czytelników książki nurtu YA, a jako Anna Zgierun para się fantastyką. Ponieważ właśnie ukazała się powieść „Zadzwoń, kocham cię”, która wyjątkowo trafnie opisuje współczesne niepokoje wchodzących w życie młodych ludzi, rozmawiamy z pierwszym jej wcieleniem.
Siadając do książki „Zadzwoń, kocham cię” byłam pewna, że przede mną leży lekki, banalny romansik, jakimi zapełnione są księgarnie. Tymczasem to powieść, która porusza istotne, współczesne sprawy w intrygującej, wciągającej formie. Jak znajduje Pani balans między wagą poruszanych spraw a lekką, łatwo przyswajalną formą?
Lubię, kiedy książka jest o czymś. Kiedy to nie są „puste kalorie”, wzruszenia, z których nic nie wynika. Lubię, gdy historia sięga głębiej, stawia pytania, karmi intelekt, a nie tylko emocje. Kiedy sama sięgam po książkę, oczekuję, że nie tylko będę się przy niej dobrze bawić, ale też dowiem się czegoś nowego. Staram się więc i sama takie książki pisać, coś czytelnikowi pokazać, gdzieś go zabrać, podzielić się własną fascynacją czy odkryciem. Chcę, by po lekturze odchodził bogatszy, chociaż nie wszystko dostanie na talerzu. Ale podrzucam mu tropy. Kto chce, ten znajdzie, kto będzie chciał, ten pogłębi.
Ta „lekkość” to co najmniej dziewięć miesięcy pracy, plus jeszcze praca redakcji. I tysiące ludzi, którym zawracam głowę milionem spraw w rodzaju: „Jeśli kula trafi w podudzie, uszkodzi kość piszczelową i rozerwie tętnicę, to jest możliwe, że to był rykoszet czy jednak takie spustoszenie robi zwyczajny postrzał?”. Plus długa dyskusja o balistyce i rodzajach broni. Lekarzy czy policjantów, którym zawracałam głowę, nawet nie liczę. Zależnie od tematu książki zawracam głowę pedagogom, psychoterapeutom, groomerom przygotowującym psy wystawowe, ogrodnikom, ratownikom, informatykom, prawnikom, rehabilitantom, pielęgniarkom i wielu, wielu innym. Sama oczywiście też pogłębiam wiedzę. Przy „Telefonach do przyjaciela” obejrzałam kilka operacji na otwartym mózgu, żeby zrozumieć, chociaż o samej operacji w książce są może dwa zdania.
No i oczywiście nie do przecenienia są tzw. beta-readerzy, pierwsi czytelnicy, na których sprawdzam, czy książka aby na pewno zaciekawia, czy nie przynudzam, czy nie piszę o niczym. Bałabym się wypuszczać w świat książkę, której nie przeczytało wcześniej kilka losowo dobranych osób. Wybieram takie, które nie będą się bały powiedzieć mi w oczy, że coś im się nie podoba. Cenię sobie osoby o odrębnych poglądach niż moje. Zwykle nie znamy się wcześniej, poznajemy się dopiero podczas dyskusji okołoksiążkowych. Zależy mi przede wszystkim na obserwowaniu ich emocji, tego jak zmienia się ich stosunek do bohaterów, do samej historii. To jest bardzo ciekawy etap pisania, a z wieloma beta-readerami utrzymuję potem bliskie kontakty, nawet jeśli z różnych przyczyn nie mogą lub nie chcą czytać kolejnych moich książek. Kiedy się z kimś przegadało długie godziny na czacie, to trudno się nie zaprzyjaźnić.
Odnajduję w tej książce jeszcze jedną doskonałą równowagę. Opisuje Pani realne w Europie zagrożenie terrorystyczne, które wzbudza strach i nienawiść, oraz przeciwstawia mu Światowe Dni Młodzieży w Krakowie, które łączą ludzi z całego świata. Czy to Pani przesłanie dla młodych?
Niekoniecznie tylko dla młodych. Chciałam pokazać, że nie możemy kierować się w życiu strachem. On jest tylko wskaźnikiem, zachętą do ostrożności. Napędzani strachem dotrzemy w najlepszym wypadku do „zaśmieconego zagajnika”, a w najgorszym… możemy nawet stracić życie. Swoje lub cudze. Strach nie jest dobrym doradcą. Ze strachu człowiek jest zdolny do największych podłości.
Wielką sztuką jest nie bać się swojego strachu. I to właśnie odkrywa Weronika w „Zadzwoń kocham cię” – że to przykre uczucie jej nie zabije. Stopniowo zaczynają to rozumieć także jej bliscy, zwłaszcza matka. Że czasem trzeba zgodzić się na strach, ale radzić się rozumu i serca. A dobre rzeczy warto robić po prostu dlatego, że są dobre.
Można pozostać na etapie kogoś,
kto zatrzymuje się na pierwszym kretowisku i nigdy nie zobaczy gór. Tylko czy aby na pewno
o to chodzi w życiu?
Opisuje Pani relacje młodych, wchodzących w dorosłość ludzi. Gdzie ich Pani podgląda? Pytam o to dlatego, że Pani bohaterowie są bardzo prawdziwi, aż trudno uwierzyć, że całkiem wymyśleni.
Nadal pamiętam, jaka byłam w liceum czy na studiach. Jacy byli moi rówieśnicy. Człowiek ciągle jest taki sam, zmieniają się tylko technologie. Widzę, jak myślą dzieci przyjaciół, koledzy i koleżanki mojego syna i jak on postrzega świat. Podpatruję ludzi i w realu, i w internecie. Nie wszystko rozumiem. Z niektórymi tematami pewnie nigdy nie odważę się zmierzyć, ale są inni autorzy, którzy świetnie opowiadają o takich sprawach na przykład Basia Kosmowska czy Małgosia Warda. Wprowadzają czytelnika w takie mroki, w które ja pewnie nie wejdę, ale też nie z takimi czytelnikami przez swoje książki rozmawiam.
Tytuł sugeruje, że to historia o miłości i rzeczywiście jest to opowieść o rozkwitającym uczuciu, ale jest to też książka o relacjach w rodzinie. Mamy do czynienia z kryzysem rodziny?
Kryzys jest nieuchronnym etapem na każdej drodze. Chodzi raczej o to, jak go wykorzystamy. Można się wycofać i uciec, ale prędzej czy później znów staniemy przed tym samym wyzwaniem. Można pozostać na etapie kogoś, kto zatrzymuje się na pierwszym kretowisku i nigdy nie zobaczy gór. Tylko czy aby na pewno o to chodzi w życiu? To co nazywamy „kryzysem rodziny” wynika z tego, że teraz bardzo łatwo sobie pozwolić na tę ucieczkę. Ale z drugiej strony, ponieważ łatwiej uciec, wymyślono wiele narzędzi pomagających pokonywać najpierw to kretowisko, potem pagórek, potem drogę na szczyt, a potem może nawet ścianę. Warto z nich korzystać.
Opisany przez Panią przepis na szczęście w małżeństwie i sposoby komunikacji między mężem a żoną to znakomita recepta dla każdej pary. Czy to Pani autorski wynalazek?
Teorię pięciu języków miłości wymyślił Gary Chapman, amerykański pastor, psychoterapeuta i, jakże by inaczej, lingwista. Ale do mnie ta teoria trafiła nie przez jego książki, tylko już przetworzona, z drugiej albo i trzeciej ręki. To oczywiście nie jedyna recepta na udane małżeństwo, ale staram się w swoich książkach przemycać i takie rzeczy, bo może przydadzą się zarówno młodym czytelnikom, którzy dopiero uczą się budowania związku, jak i tym starszym. Wszystkie są sprawdzone i wypróbowane. Ja w ogóle staram się czytelnikowi opowiadać o rzeczach, które sprawdziłam czy to na sobie, czy z kimś, czy na kimś. Kiedyś specjalnie pojechałam do Skierniewic, bo musiałam umieścić tam kilka scen, a zupełnie nie znałam tego miasta. W innej książce bohater samodzielnie podaje sobie coś dożylnie, nie powiem co. Oczywiście mogłabym obejrzeć parę filmów w internecie albo poprosić koleżankę pielęgniarkę, by zobaczyła, czy dobrze wczuwam się w bohatera, zwłaszcza że nie opisuję ani jednej sceny iniekcji. Ale to jest interesujące zagadnienie – jak się czuje człowiek, który potrafi sam się ukłuć? Czy to jakoś wpływa na niego samego, na jego stosunek do własnego ciała? Tak się złożyło, że też musiałam sobie coś podawać dożylnie, czy może być lepsza okazja, by samej tego spróbować? By na własnej skórze poczuć strach przed zrobieniem tego samodzielnie, zamiast oddawać się w cudze ręce? I radość, kiedy się uda lub zniechęcenie, kiedy próbujemy już z piątą żyłą i ciągle coś idzie nie tak. Ciekawe doświadczenie i myślę, że pomogło mi lepiej poznać i zrozumieć mojego bohatera jako osobę.
Określa Pani swoje książki mianem familijnych. Czy może Pani przybliżyć, co ma Pani na myśli?
Ostatnio pojawiło się określenie „książki YA”, czyli „Young Adult” i myślę, że moje książki w ten właśnie nurt się wpisują. Główni bohaterowie mają zwykle między siedemnaście a dwadzieścia kilka lat, ale staram się zawsze dodać na drugim planie trochę starszych i oni też mają swoją historię. Problemy nie są przypisane do wieku, a dorastanie i dojrzewanie dotyczy też osób powyżej trzydziestu, czterdziestu czy więcej lat. Chciałabym, żeby moje książki można było czytać rodzinnie, a potem o nich podyskutować, bo nic tak nie zbliża ludzi jak wspólne czytanie.
Czytając w internecie recenzje Pani książek odnalazłam dwie powtarzające się opinie. Pierwsza, że Pani książki są szalenie wciągające i trudno przerwać czytanie (do tej opinii też się skłaniam, bo łyknęłam „Zadzwoń, kocham cię” w jeden wieczór). Druga dotyczy stosowanych przez Panią zakończeń, które w teorii literatury określa się mianem otwartych. Czytelniczkom nie bardzo podoba się, że nie wszystko jest zamknięte na ostatni guzik, że pewne historie muszą same sobie dopowiedzieć, domyśleć się. Są wyraźnie rozczarowane.
Problemy nie są przypisane do wieku, a dorastanie i dojrzewanie dotyczy też osób powyżej trzydziestu, czterdziestu czy więcej lat. Chciałabym, żeby moje książki można było czytać rodzinnie, a potem o nich podyskutować, bo nic tak nie zbliża ludzi jak wspólne czytanie.
Czy może się Pani odnieść do tych kwestii?
Dominika, moja młodziutka czytelniczka z Białegostoku, tak to podsumowała: „Jako osoba, która przeczytała już kilka pani książek, odnoszę wrażenie, że pani spisuje zaledwie przełomowy moment w życiu bohaterów, a później pozostawia pani im wolny wybór, czego się z tego przełomu nauczą”.
Wchodzimy w historię, kiedy moi bohaterowie mają już te swoje siedemnaście czy dwadzieścia lat i towarzyszymy im zaledwie przez kilka tygodni, czasem miesięcy. Możemy się domyślać, jak dalej potoczy się ich życie, trudno jednak oczekiwać, by na przykład dwumiesięczna znajomość kończyła się ślubem. Albo by ktoś poważnie chory zdążył wyzdrowieć, zanim skończy się książka. Towarzyszyliśmy bohaterom w jednym z bardzo ważnych momentów ich życia. Oni się czegoś nauczyli, my też, a teraz nasze drogi się rozchodzą. Czytelnik dostaje przesłanki, z których może wywnioskować, jak się historia potoczy, ale postawienie kropki nad „i” byłoby naciągane. Tam, gdzie się da, tam robię zakończenie zamknięte. Są jednak historie, które będą działy się „pozaksiążkowo” aż do, mam nadzieję, szczęśliwego finału. Może w wyobraźni czytelnika?
Czasem pewne wątki wyjaśniam w innej książce. Tak jest z trylogią „Czynnik miłości” „Kradzione róże” i „Miłość pod Psią Gwiazdą”. Wszystkie trzy dzieją się mniej więcej w tym samym czasie i są dla siebie jak dwie, a właściwie trzy, strony tej samej monety. Uważny czytelnik sięgając po kolejną część nagle zaczyna rozumieć na przykład, dokąd Romek, brat Patrycji z „Czynnika miłości” tak się śpieszył, albo oczywiste stają się dziwne zachowania nielubianej nauczycielki biologii. To taka zabawa z czytelnikiem w kotka i myszkę.
Na spotkaniach mówię czasem o Tajemniczym Zeszycie, który pojawia się we wszystkich trzech częściach. Bohaterki „Czynnika miłości” znajdują go wśród rzeczy brata jednej z nich. Wygląda na bardzo stary i zawiera dziwne przepisy, na przykład „o roślinach miłośniczych”. W „Kradzionych różach” wyjaśniam, skąd naprawdę się wziął i nagle widzimy wszystko w zupełnie innej perspektywie, natomiast w „Miłości pod Psią Gwiazdą” jedna z bohaterek będzie miała z powodu tego zeszytu problemy.
Czy jako autorka robi Pani wakacyjną przerwę w pracy, czy też może szykuje już Pani kolejną porcję emocji dla czytelników?
Planuję w lipcu krótki urlop, ale to będzie moja pierwsza przerwa w pisaniu od marca. Pracuję już nad nową książką, która ukaże się w przyszłym roku. Uległam czytelnikom i postanowiłam napisać czwartą część wspomnianej wyżej trylogii. Będzie można zobaczyć, co się zmieniło u naszych bohaterów po siedmiu latach, ale oczywiście wprowadzę też nową postać i nową historię.
Jeśli ktoś jeszcze nie czytał „Czynnika miłości”, „Kradzionych róż” albo „Miłości pod Psią Gwiazdą”, warto to nadrobić przed premierą czwartej części, zwłaszcza że niedawno ukazało się wznowienie w prześlicznych okładkach autorstwa Joanny Gwis.