Dan Brown wypracował własną metodę na to, jak zyskać miliony czytelników na całym świecie. Ma zagorzałych fanów, ma i krytyków, ale jedno osiągnął na pewno – światowy rozgłos i wysoką jak na pisarza rozpoznawalność, którą zawdzięcza także ekranizacjom swoich powieści. W październiku przyjechał do Polski, by promować najnowszą książkę pt. „Początek”.
Odbył tu rekordowo małą liczbę spotkań z fanami, a co więcej, dostać się na nie było niezwykle trudno. Dlatego specjalnie dla czytelników „Fanbooka” relacjonujemy warszawskie spotkanie autorskie.
Wieczór zaczął się dziwnie, bowiem rozmaite znaki na scenie zwiastowały jakoweś nadzwyczajne zdarzenia. Zdarzenia te byłyby po prostu śmieszne, gdyby dotyczyły jakiegoś innego autora o mniej obrazoburczej sławie. Najpierw za nic nie chciały działać słuchawki z symultanicznym tłumaczeniem. Gdy autor przystąpił do wykładu i założył okulary, by zerkać w notatki, zgasło światło na scenie, a jak już wreszcie zaczął mówić, rozległ się niegłośny, jednak doskonale słyszalny śpiew mnichów. Zdumiony i zaskoczony autor zwrócił się do widowni, chcąc upewnić się, czy go zmysły nie zwodzą, czy też słyszymy ten śpiew.
Trudno orzec, czy to wszystko był przypadek, czy też jakaś siła wyższa postanowiła przeszkodzić autorowi w wygłoszeniu prelekcji na temat, który stanowi główną oś jego najnowszej książki: skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy.
Jednak nie od tego zaczął swój wykład Brown. Opowiedział najpierw o pierwszej książce, którą jako pięciolatek dyktował matce, bo sam nie umiał jeszcze pisać. Ten thriller nosił tytuł „Żyrafa, świnia i majtki w ogniu”. Wyjaśnił też, że całe jego dzieciństwo przebiegało w atmosferze zderzenia bogobojności matki oraz uwielbienia dla matematyki ojca. Matka miała nawet tablicę rejestracyjną z napisem „Kyrie”, co z greki tłumaczy się jako „Boże”. Ojciec wprawiał go w zażenowanie, gdy podczas wizyty w pizzerii długo wyliczał na kalkulatorze, którą wersję promocyjnych zestawów najbardziej opłaca się kupić. Brown wspominał też, że gdy jako młody człowiek dowiedział się, że według Biblii Bóg stworzył świat w siedem dni, a potem poznał teorię ewolucji, zapytał księdza, która wersja jest prawdziwa, ten odpowiedział mu, że grzeczni chłopcy nie zadają takich pytań. Z dzieciństwa więc datuje się jego skłonność do dociekania prawdy, rozdartej między religią i wiedzą.
Postawił więc pytanie, które wydaje mu się najważniejsze dla współczesnego świata, a mianowicie, czy Bóg przetrwa rozwój nauki? Jak twierdzi, w czasach starożytnych ludzie wierzyli w wielu bogów, bo wiele było zjawisk, których po prostu nie rozumieli. Wraz z rozwojem nauki białe plamy znikały, a wraz z nimi bogowie. Brown uważa dziś historię ludzkości zapisaną w Biblii za piękny moralitet. O tym, jaką dał odpowiedź na pytanie, dokąd zmierzamy, można przeczytać właśnie w jego najnowszej książce pt. „Początek”.
Wśród ciekawostek, które opowiedział podczas spotkania, była ta, że jego pierwsza książka wcale nie zyskała od razu wielkiego uznania. Wtedy marzył o tym, by móc zarabiać pisaniem. Gdy ukazał się „Kod Leonarda da Vinci” i zgłosili się do niego ludzie z Hollywood, by wyraził zgodę na jego ekranizację, w pierwszej chwili zdecydowanie odmówił. Uważa bowiem, że książki powinno się czytać, a nie oglądać. Czytelnik musi mieć pole do własnej fantazji. Film eliminuje tę możliwość, bo już wszystko zostało w nim dokładnie przedstawione i na fantazję nie ma miejsca.
Dlaczego jednak wyraził w końcu zgodę? Otóż otrzymał sążnisty faks (Brown upewnił się, czy wiemy, czym jest ten mitologiczny stwór zwany faksem, bo zdarzyła mu się grupa młodych słuchaczy, którzy nie bardzo rozumieli, w jaki sposób kartka papieru mogła wędrować po kablu między dwoma urządzeniami), w którym przyszły producent tak eskalował wagę przesłania „Kodu”, aż okazało się, iż należy go zekranizować, bo inaczej ludzkość poniesie niepowetowaną stratę. Brown odpowiedział więc, przytłoczony siłą argumentów, że w takim razie dla dobra ludzkości wyraża zgodę. Wspominał też, jak przy okazji kręcenia scen w Szkocji, uczestniczyć miał w oficjalnym przyjęciu, na które powinien założyć kilt. Ponieważ dość długo wahał się, czy i jak założyć spódnicę, Tom Hanks przyszedł do jego pokoju i pomógł mu, klęcząc, odpowiednio ją upiąć. Brown zastanawiał się, czy to przypadkiem nie jest najważniejsza chwila w jego życiu: Szkocja, stary zamek, on w spódnicy i słynny Tom Hanks na klęczkach.
Pytany, czy umieści kiedyś akcję swej powieści w Polsce, kurtuazyjnie powiedział, że nic nie jest wykluczone, bowiem czeka go zwiedzanie, w którym przewodniczką będzie Sonia Draga – polski wydawca jego książek.
Ci, którzy liczyli na uzyskanie autografu od autora, bardzo się zawiedli, bowiem, jak zostało to nam powiedziane, Brown nigdy ich nie składa.
A co do samego „Początku”, odnaleźć w nim można wszystkie schematy, jakich do tej pory używał Brown, by zaciekawić czytelników. Jest znakomity profesor Langdon, jest fascynujące miejsce – tym razem Hiszpania, jest piękna kobieta i wyścig, w którym można stracić życie. Tym razem zdecydowanie mało było symbolicznych przekazów i może dlatego nawet taki przyziemny mózg jak mój w połowie akcji odkrył, kto stoi za całym zamieszaniem. Naturalnie Brown usiłuje nas przekonać, że jego książki stawiają ważne dla ludzkości pytania, jednak wydaje mi się, że będzie lepiej dla nas i dla autora, gdy czytając je, po prostu się odprężymy i będziemy dobrze bawić. Sztukę zapewniania nam tego, Brown opanował w doskonałym zakresie.
Lubomir Baker