Kursy kreatywnego pisania (ang. creative writing) budzą ciekawość i nadzieję tych, którzy mają nadzieję na karierę pisarską. Ponieważ są zwolennicy takich kursów, ale i oponenci, prezentujemy wypowiedzi osób, które w naszej opinii mają wiele w tej sprawie do powiedzenia. Jakub Winiarski stawia pytanie, że skoro nikt nie kwestionuje sensu istnienia ASP jako uczelni, która kształci malarzy, dlaczego podważa się sens szkół dla pisarzy? W książce „Po bandzie” jasno też deklaruje, że na kursach kształci ludzi, którzy chcą napisać bestseller, a nie ponadczasowe dzieło, bo uczy rzemiosła, nie talentu. Do uczestnictwa w kursach pisania, ale i do ciężkiej pracy nad własnymi tekstami zachęca Katarzyna Bonda. Wywiad z Maciejem Parowskim – guru polskich pisarzy nurtu fantastyki, który od wielu lat odsiewa ziarno od plew, czyli wyszukuje talenty literackie – pozwala zrozumieć, kim jest grafoman i jak na tekst przesłany do potencjalnej publikacji patrzy redaktor. Prezentujemy także wypowiedź Andrzeja Ziemiańskiego i wybranych zagranicznych autorów. Mamy nadzieję, że ten materiał będzie pomocny dla wszystkich, którzy borykają się z problemem własnej twórczości i nie wiedzą, co zrobić, by drzemiąca w ich głowach lub szufladach biurka książka przerodziła się w bestseller.
Byłbym mizerakiem gdyby nie lektury
Rozmowa z Maciejem Parowskim– ojcem polskiej literatury fantasy o fantastyce kiedyś i dziś, czy istnieje dobra literatura i jak się ją rozpoznaje oraz o tym, co mają ze sobą począć grafomani.
Żeby wejść do prestiżowej dyskoteki w mieście, trzeba zyskać aprobatę w oczach „bramkarza”. Był Pan przez wiele lat takim ochroniarzem i wpuszczał Pan – bądź nie – młodych do ekskluzywnego klubu pisarzy fantastyki.
Nie byłem fanaberyjnym bramkarzem, zakochiwałem się w tekstach, które dawałem do druku i zaprzyjaźniałem się z ich autorami. Najpierw byli to moi rówieśnicy (Zimniak, Lipka), lub prawie rówieśnicy (Baraniecki, Ziemiański, Oramus, Sapkowski), potem sypnęli się młodzi (Drzewiński, Kochański, Ziemkiewicz, Piekara, Grzędowicz). Ich też drukowałem z radością, bo lepiej sobie radzili z wyzwaniami nowego czasu niż moja generacja.
Jak do tego doszło? Czym była w PRL-u „Fantastyka”?
Pismo pozwolono założyć aktywistom fantastyki rok po stanie wojennym, kiedy w kulturze polskiej było mnóstwo wolnych miejsc, opuszczonych z powodu zakazów lub bojkotów. Młodzi autorzy a zarazem działacze ogólnopolskiego klubu fantastów znali mnie jako redaktora „Razem”, przyjmującego do druku ich opowiadania i autora jednej fantastycznej powieści „Twarzą ku ziemi” (1981), przedtem jeszcze wyróżnionego w konkursie „Młodego technika” za opowiadania „Poczucie pełni” (1973). Fantastyka w Polsce okazywała się językiem kultury, językiem socjologicznego badania, kosmicznego marzenia, duchowych strachów, alternatywnych poszukiwań historycznych i nawet mistycznych. Mnóstwo młodych ludzi znalazło tu pole dla swoich poszukiwań – kolejne odmiany fantastyki, które pismo odkrywało i badało, dobrze o tym świadczą. Była to fantastyka socjologiczna (polityczna), fantastyka w stylu punk, fantasy, fantastyka religijna, fantastyka bliskiego zasięgu, fantastyka alternatywna, cyberpunk czy tzw. trans humanizm. Przypomnę nazwiska liderów tych odmian – Zajdel, Oramus, Wnuk Lipiński, wspomniani Ziemkiewicz i Piekara, Sapkowski, Kres, Białołęcka Brzezińska, Huberath, Szyda, Dukaj, Inglot, Lewandowski, Orbitowski, Sobota, Protasiuk… I najgłośniejsze tytuły tej fantastyki: „Wiedźmin”, „Lód”, film „Katedra”, komiksy Jerzy Jeż , Funky Koval…
Co predysponowało Pana do roli redaktora?
Jestem w prasie od 1967 roku, kiedy wydrukowano mi w „Politechniku” pierwszy tekst o praktykach studenckich. Potem pisałem tzw. kulturalne felietony i w 1973 roku zostałem kierownikiem działu kultury tygodnika „Politechnik”, czyli mija właśnie 42 lat od czasu, gdy oprócz pisania własnych tekstów poprawiam cudze. W latach 1977-81 robiłem to w tygodniku „Razem”, od 1982 do 2012 w „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce”. Sam wydałem dwie powieści, pięć książek krytycznych, zbiór opowiadań, dwa zbiory felietonów, pisałem o kinie, o literaturze, o plastyce, według moich scenariuszy powstało kilkanaście komiksów. Fantastyka, jeśli uwzględnić bardzo ważne dla sztuki wyobraźni dokonania filmowców, jest sztuką multimedialną. Pisałem wspomniane scenariusze komiksów, recenzowałem filmy, próbowałem prozy, miałem wieloletni trening redaktorski, nabywałem więc różnorodnych kompetencji. W dodatku okazało się, że nie ścigam się z moimi autorami, że ich sukcesy nie ranią mi serca. To ważna cecha u redaktora, kto jej nie ma, kończy na zawał albo wypada z zawodu.
Kto ze sławnych dziś pisarzy debiutował pod Pana okiem?
Powiem WSZYSCY i skłamię. Ale na pewno większość. Wszyscy najwięksi, jeśli nawet u mnie nie debiutowali (jak Orbitowski, Twardoch, Wojnarowski), to parę miesięcy po debiucie przysyłali mi swoje teksty i współpracowaliśmy latami.
Na kim się Pan nie poznał?
Na Annie Brzezińskiej – na jej opowiadaniu o babuni Jagódce, bo jej poważniejszą fantastykę drukowałem z rozkoszą. Na Antoninie Liedtke, nie wziąłem też do „NF” komiksu o Jerzym Jeżu, ale to z powodu specyfiki pisma. Odesłałem Skarżyckiego i Leśniaka do kolegi w „Świerszczyku” i tam zaczęła się ich kariera,
Co Pan sam uważa dziś za swój największy sukces?
Jest takie przysłowie – rób tylko to, co lubisz, a przez całe życie nie będziesz musiał pracować. Lubię pisać, lubię redagować, choć fizycznie bywa to męką, ale taką, po której człowiek czuje fizyczne znużenie zmieszane z radością. Moja żona wstaje czasem w nocy i mówi, że się wykończę. Ale nie wyglądam na męczennika? Wtedy ze śmiechem przyznaje, że jednak nie.
W jednym z wywiadów powiedział Pan: „Dość szybko własne autorstwo zawiesiłem na kołku, młodzi byli lepsi, ciekawsi”. To rzadki przejaw skromności. A jednak Pańska „Burza” odniosła sukces i przyniosła uznanie środowiska. Może nie było warto rezygnować z pisarstwa na rzecz niańczenia pokoleń fantastów?
To nie była skromność, tylko realna ocena sytuacji. Redaktor na cudzych tekstach uczy się redagować także własne, a odmawiając oryginalności tekstom innych, sam ostrzej widzi swoje błędy i grzechy. Byłem dumny drukując Baranieckiego, Oramusa, Sapkowskiego, Kochańskiego, Ziemkiewicza, Dukaja, Żerdzińskiego, Orbitowskiego, Szostaka, Ziemiańskiego, Pilipiuka, Sobotę… i czułem, że tak dobrze, tak odkrywczo jak oni pisać nie potrafię. Nie myślę tak jak oni na styk z nowym czasem, nową epoką. Natomiast okazało się, że jestem niezłym, a nawet zręcznym redaktorem i dzięki trzeźwemu spojrzeniu na siebie i innych, także przyzwoitym krytykiem. Stąd moje książki „Czas Fantastyki”, (1990, 2014), „Małpy Pana Boga. Słowa” (2011) i „Małpy. Obrazy” (2013), w których próbowałem nazywać nową jakość, jaką wnosili do polskiej kultury najlepsi autorzy trzech dekad. Prozatorska „Burza” dojrzewała we mnie bardzo długo, pomysł na wygraną wojnę z Hitlerem podsunął mi kolega komandos, jego interesowała zwycięska batalia, mnie – ocalona elita kulturalna II Rzeczpospolitej. Dwadzieścia lat robiłem do tej książki notatki i poczytywałem różne publikacje. Kiedy ją wymyślałem, byłem młodszy od wszystkich bohaterów swej książki, pisząc ją byłem już starszym od wszystkim człowiekiem. Tylko prezydent Mościcki miał więcej o parę lat, ale jego żona była młodsza od mojej. Trzeba było do „Burzy” dojrzeć politycznie, historycznie, kompetencyjnie, emocjonalnie. Także system wydawniczy musiał się podciągnąć, wiele tekstów źródłowych było w latach 80. w Polsce niedostępnych, jeśli nie wręcz zakazanych. Za niektóre oczywiste dziś tezy, jak choćby ta o Stalinie podżegającym Hitlera do wojny, można było iść do więzienia. Mogłem czekać na swoją i systemu kultury gotowość nic nie robiąc albo zostać „redaktorem wszystkich Polaków” i czekać na literacką szansę. Nie do końca świadomie, bo przecież nie miałem pojęcia, jak rzecz się skończy, wybrałem to drugie. Chyba dobrze się stało.
Skąd bierze się czarna legenda redaktora Macieja Parowskiego? (Zmienia teksty, kłóci się z autorami, promuje dziś zupełne dziwactwa zamiast dobrych autorów).
W każdej legendzie jest trochę prawdy. W moim przypadku nawet dużo prawdy. Autorzy, w każdym razie niektórzy, to dumne istoty. Może mniej nawet boli ich głupia uwaga czy korekta, którą można po prostu wyśmiać, bardziej ta, która czyni tekst wyraźnie lepszym, bardziej czytelnym. Czemu do diabła, nie dostrzegli tego sami!!! Specjalizowałem się w takich poprawkach, krzyczeli na mnie, że niepotrzebnie zmieniam im teksty, ale wiele z tych zmian zachowywali potem w swoich książkach. Co do moich dziwacznych wyborów, to wielu autorom wszystko, co nie wyszło spod ich ręki, wydaje się dziwactwem. A w ciągu ostatnich trzydziestu lat kanony, reguły, pojęcia jakości w fantastyce cały czas ewoluowały – fantastyka przestała traktować o naukowcach, o wynalazku, coraz mniej było w niej kosmosu czy nauk ścisłych, zaczęła ścigać się z baśnią, poszła za irracjonalnością, zrezygnowała z gatunkowej czystości, zaczęła się bawić w literackie eksperymenty… Redaktor doktryner z wielu dobrych tekstów musiałby zrezygnować, szczycę się tym, że na sporo ciekawych zjawisk zrazu krytykowanych, postawiłem jako pierwszy. Przecież młodzi warczeli nawet na „Złotą Galerę” Dukaja, krytykowano fantastyczne hasełka z nieistniejących leksykonów Haki, próbowano poprawiać samego Sapkowskiego…
W życiu przy odrobinie wprawy i doświadczenia rozpoznajemy, czy ktoś mówi prawdę, czy łże jak pies.
Jest też czytelna na pierwszy rzut oka kwestia zręczności warsztatowej, a człowiek oczytany odróżnia wyznanie, wypowiedź
własną od podróbki.
Jaka jest obecnie rola fantastyki w polskiej literaturze? Pytanie brzmi wyjątkowo drętwo, ale czy to popkultura, czy może jedyna naprawdę żyjąca i rozwijająca się dziedzina twórczości literackiej; i jedyna poza prozą non-fiction podejmująca ważne tematy?
Powiedzmy tak – to popkultura podejmująca poważne tematy. Oczywiście nie tylko. U Susan Sontag znalazłem fantastyczne motto do moich „Małp”, do tomu o sztukach wizualnych. Ono znakomicie odpowiada na pani pytanie: „Demontowanie standardów powagi dobiegło już niemal końca. Towarzyszy mu rozwój kultury, której najczytelniejsze, najbardziej przekonywające wartości wytwarza przemysł rozrywkowy”. Borges w szkicu „O klasykach” mówił to jeszcze inaczej: „Około roku trzydziestego sądziłem, że piękno jest przywilejem niewielu autorów; teraz wiem, że jest powszechne i że czyha na nas na przypadkowych stronicach miernych autorów czy w zwykłym ulicznym dialogu”.
Czy „Małpy Pana Boga” to dobry bazowy materiał dla wszystkich, którzy chcą się wciągnąć w tematykę literatury fantasy, dla pisarzy in spe?
Może raczej dla krytyków i kulturoznawców. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby te książki podobnie jak pierwsza moja praca krytyczna „Czas Fantastyki” zawierały indeksy nazwisk. Ale wiązałoby się z tym sporo roboty, a terminy goniły. Jest tam za to trochę pisarskich losów, trochę zarejestrowanych postaw i duchowego ognia środowiska, co może dać młodym kandydatom wigor i marzenie. No i pokazuję fantastykę jako zjawisko w ruchu, uwikłane w nasze życie, w najcelniejszych dziełach dotykające największych problemów epoki. Tolkien, Orwell, Lem, Zajdel, ostatnio Dukaj… wręcz w swoisty sposób nadawali im ton. A filmy takie jak „Gwiezdne wojny” „Matrix” „Odyseja kosmiczna”, „Alien”, „Terminator” opisywały nasz świat w formie barwnych snów.
Wierzy Pan w artystyczną prawdę tekstów? Jak się ją rozpoznaje?
To pewnie sprawa wyczucia i starczej bezczelności, ale wierzę. W życiu przy odrobinie wprawy i doświadczenia rozpoznajemy, czy ktoś mówi prawdę, czy łże jak pies. Jest też czytelna na pierwszy rzut oka kwestia zręczności warsztatowej, a człowiek oczytany odróżnia wyznanie, wypowiedź własną od podróbki. Człowiek zanurzony w rzeczywistości, przyglądający się jej, może stwierdzić, czy ma do czynienia z tekstem jakoś tam dorzecznym, czy z bredzeniem albo propagandą. Wszystko to są sprawy intuicyjne, ale dla fachowca w miarę oczywiste. W dodatku wobec artystycznego mistrzostwa przestaje być ważna kwestia poglądów, ideologii. Lubimy czasem czytać autorów, z którymi się nie zgadzamy.
Czy istnieje coś takiego jak dobra literatura i co ją charakteryzuje?
Na litość boską, co mam powiedzieć! Jestem z pokolenia, które długo nie miało nic oprócz książek (no i kina) i wcale nie czułem się gorzej niż teraz. Dobra literatura mówi mi coś naprawdę, wyciąga mnie z mojej skóry i pozwala więcej rozumieć z życia wewnętrznego innych. Pozwala mi rozpoznać się w ich losie, ale też dostarcza satysfakcji estetycznych, frajdy z celnego zdania, zręcznego opisu, błyskotliwej riposty czy puenty. Człowiek bez mowy, bez towarzystwa innych staje się podobnym zwierzęciu dzikusem, jak te dzieci wychowywane przez wilki czy małpy. Proza, literatura jest kontynuacją procesu formującej rozmowy na wyższym artystycznie i pojęciowo piętrze. Aż się boję myśleć o tym mizeraku duchowym, jakim bym był, gdyby nie lektury. Ludzkość wylądowałaby na strasznych manowcach, gdyby nie da potężna dawka empatii, otwarcia na innych, jaką wciąż czerpie z literatury. Albo – powiedzmy uczciwie – z jej przeróbek. Praktycznie wszystkie filmy, seriale, komiksy, nawet gry zostały najpierw napisane. Dobra literatura to jest suma dwu wartości – prawdy i udanego artystycznie kształtu.
Czy saga o „Harrym Potterze” to wartościowa książka?
Nie wiem na pewno, bo tylko przerzuciłem pierwszy tom i oglądałem filmy. Jest tam wiele nieodpowiedzialnego, trochę głupiego czarowania czy magii, niebezpiecznych z psychicznych i etycznych powodów. Ale podoba mi się pierwszy tom, kiedy następuje to przebudzenie się ze zwyczajności ku wybraństwu. Jednak lubię tę deprecjację czy kompromitację mugoli w tej książce, bo oni są naprawdę nieznośni i w fantastyce, i w realu. Wszystko jedno, czy się znęcają nad młodym czarownikiem z bajki, czy w realu nad ekscentrycznym kandydatem na sportowca, poetę, malarza, aktora, na wszystkimi tymi wybrańcami, którzy na początku drogi nie potrafią się odnaleźć. Pani Rowling jest dobrym warsztatowcem, umie pisać, wytwarzać emocje, ma silny charakter, który pomógł jej unieść samotne macierzyństwo i początkowy opór wydawców. Podług tych kryteriów jest osobą zasługującą na uznanie, po części także literackie. Wolę od niej moich literackich mistrzów – Collodiego, Swifta, Stevensona, Orwella, Camusa, Conrada, Sienkiewicza… Ale uważam też, że jej Potter jest lepszy od trochę podobnie pomyślanej „Akademii Pana Kleksa”. U Brzechwy przy końcu z sykiem uchodzi z książki powietrze, bo cała rzecz okazuje się żartem – kleksem na pergaminie czy papierze. Pani Rowling gra ciekawiej, na serio.
Jak rozpoznaje się twórczość grafomańską?
Grafoman najczęściej po prostu nie umie pisać. Grafomana oświeconego i trochę podszkolonego zdradza nadmierne skupienie uwagi na sobie, na narratorze. Grafoman nadużywa pierwszej osoby w sensie gramatycznym i emocjonalnym – ja, mi, mnie, o mnie przeze mnie, we mnie… On nie potrafi wyjść z siebie, obiektywizować swojego pisania. Grafoman dziecinny lubi układać fabuły, w których młody pisarz zdobywa sławę, dziewczynę i fortunę. Oprócz tego grafomana może zdradzić brak sprawy, brak osobistego zaangażowania, maskowany pustosłowiem, tymczasem bez sprawy, misji, jakiejś prawdy do wyśpiewania nie ma pisania. Kiedy człowiek pisze o tym, co go dręczy bądź kręci, natychmiast czuje się ten ogień w jego robocie. Jak powiedział profesor Ryszard Handke na drugich dniach „Fantastyki” w Staszowie AD 1984: „Kiedy człowiek pisze o tym, o czym czuje, że musi napisać, wtedy zawsze wychodzi mu lepiej niż sądził, że potrafi”. To był przypadek dramatu romantycznego, polskiej fantastyki socjologicznej, a teraz religijnej i na przykład alternatywnej. Pewne rzeczy zakazane, długo przemilczane wyskoczyły z kilkunastu autorów w postaci znaczących książek. Szansa przed grafomanem zjawi się wtedy, gdy zrozumie, że pisze się dla innych, nie dla siebie. Dla innych także w tym sensie, że o nich, w ich sprawie, dla ich przyjemności bądź oświecenia.
Ile znaków musi Pan przeczytać, by orzec, że tekst nadaje się do śmieci?
Co mam odpowiedzieć!? Kwalifikowałem opowiadania do druku przez 30 lat. Na jedno TAK mówiłem kilkadziesiąt razy NIE. Taka jest statystyka. Czasem to widać po pierwszej stronie, czasem trzeba przeczytać cały tekst, żeby go odrzucić. Ale czas poświęcony na lekturę gorszych rzeczy nie całkiem jest stracony. To zawsze jakiś komunikat społeczny, świadectwo zainteresowań, lektur, spraw zajmujących młode generacje. To także pogłos krążących w społeczeństwie mód, echo tego, co wyprawiają z nami media, jak psuje nas system szkolnictwa, jaki osad goryczy bądź impuls do działania wytwarza w nas burzliwa rzeczywistość.
Czy grafoman jest sam w stanie stwierdzić, że jest grafomanem? Czy po takiej diagnozie powinien zaprzestać pisania, czy raczej zapisać się na kurs dla pisarzy?
Grafoman powinien dużo czytać, nie tylko fantasy i swoje produkty. Także krytykę, recenzje, powinien oglądać filmy i patrzeć, co o nich mówią znawcy. Powinien kibicować sztuce, zainteresować się historią, fotografować, słuchać. Powinien badać różne języki, jakimi mówią do nas ludzie, media i… rzeczywistość. Wtedy będzie wobec swoich prób bardziej wymagający i przestanie być bezkrytyczny, a jego próby będą nie tylko warsztatowo, ale też fabularnie, ideowo ciekawsze.
Czy w ogóle warto na takie kursy chodzić i czego się na nich na pewno nie nauczymy?
Warto chodzić wszędzie, rozmawiać z ludźmi, słuchać uwag mądrzejszych od siebie. Ale dobre jest też samokształcenie. Człowiek kupuje „Retorykę dziennikarską” Walerego Pisarka i z niej dowiaduje się, że akapit to nie jest abstrakcja ani fanaberia i że np. z pierwszych zdań akapitów układa się coś w rodzaju konspektu, planu tekstu. To znaczy z dobrego tekstu, bo w złych jest groch z kapustą. I człowiek przymierza ten test do siebie i sprawdza, jak sam wypada, czy dzieli tekst na cząstki logiczne, czy na chybił trafił. A jak zrobił to źle, powinien wprowadzić modyfikacje. Niechęć do takiej pracy, do zmian, zdradza grafomana. Bo człowiek z prawdziwą smykałką do pióra nie boi się poprawiania. Znajduje w tym pewną przyjemność, no i satysfakcję po skończonej robocie.
Jakie są największe grzechy młodych, niedoświadczonych autorów?
Chyba właśnie niechęć do pracy nad tekstem. Niedbałość w werbalizacji własnych myśli i w ogóle niechęć do namysłu nad ich sensem. Hemingway mówił, że dla młodego autora ważne jest, żeby odróżnić to, co czuje naprawdę, od tego, co wydaje mu się, że powinien czuć. To problem autentyczności, szczerości, po to między innymi się pisze, żeby udzielić głosu nowej wrażliwości, nowej prawdzie. Ale młody człowiek, który jeszcze nie wie, kim jest, pewnie źle robi, jeśli już teraz, natychmiast, zaraz chce pisać. Powinien tego niezdefiniowanego, nieokreślonego siebie najpierw zbudować. Przez lektury, rozmowy, rozwój różnych zainteresowań. Zawsze młodym doradzam pisanie dziennika (szczere listy do kumpla, do dziewczyny też mogą być) – to dobre na pierwszy krok i na przyjrzenie się sobie, procesowi pisania, na ogarnięcie możliwości tekstu, jako medium do zapisania faktów i emocji, do kreowania barwnych historii.
W zetknięciu z geniuszem ludzie czują swoją małość
Rozmowa z Jakubem Winiarskim, pisarzem, coachem pisarskim, pomysłodawcą i współautorem „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller”.
Czy warto uczęszczać na warsztaty pisarskie? A jeśli warto, to czego się tam można nauczyć?
A czy warto chodzić do akademii muzycznej? Albo studiować malarstwo na ASP? Warto? Absurdem jest dla mnie, że ludzie nie dostrzegają, iż uczenie rzemiosła pisarskiego to takie samo przedsięwzięcie, jak uczenie rzemiosła muzycznego czy malarskiego. I chyba jeszcze tylko w Polsce tak się na to patrzy, bo w krajach o dłuższej tradycji tego rodzaju warsztatów jest to normalna sprawa, że są szkoły, kursy i nauczyciele pisania. To po pierwsze. Po drugie: wszystko zależy od kursu i osoby prowadzącej. Kiepski profesor muzyki czy rysunku tak samo może głupot nauczyć jak nieudolny nauczyciel creative writing. Natomiast jeśli nauczyciel jest dobry, to warsztat może być objawieniem. Może wzmocnić talent i dać mu konkretne narzędzia. Poza tym, dzięki warsztatowi można sobie zaoszczędzić czasu, ucząc się podstaw rzemiosła w sposób sprawdzony i przemyślany. Samemu też można odkryć tajniki rzemiosła, ale zabiera to wiele lat. Dobre poprowadzony warsztat oferuje taką wiedzę szybko i w najbardziej komfortowych warunkach.
Pan jako autor wyczerpującej książki na temat tego, jak napisać bestseller, oraz aktywny nauczyciel pisania zapewne widzi sens uczęszczania na taki kurs?
Widzę go także jako autor powieści. Które, nota bene, można za darmo pobrać ze strony www.literaturajestsexy.pl i przekonać się, czy oprócz bycia dobrym nauczycielem pisania jestem też dobrym pisarzem. Widzę go, ponieważ wiem, ile czasu bym zaoszczędził, gdyby takie kursy były, kiedy ja zaczynałem pisać. Niestety, wtedy nie było w Polsce żadnych kursów creative writing. Pisarze uczyli się tylko na błędach i sukcesach innych pisarzy, z zazdrością patrząc na malarzy czy muzyków, którzy mają od dawna takie fajne szkoły. Na szczęście to się w Polsce zmienia.
Jakie wymagania wstępne ma Pan wobec uczestników?
Tylko jedno: muszą chcieć pisać prozę rzemieślniczo sprawną. Muszą chcieć napisać potencjalny bestseller i muszą być gotowi pracować nad tym systematycznie przez określony czas. To znaczy do ukończenia projektu, czyli doprowadzenia go do postaci, w jakiej można go wysłać potencjalnemu wydawcy.
Z jakimi oczekiwaniami przychodzą kursanci?
Chcą zacząć pisać. Albo wrócić do pisania. Albo poznać warsztat pisarski na tyle, żeby łatwiej im było pisać prozę, bo już coś piszą lub pisali, ale nie są zadowoleni i przeczuwają, że to może być związane z niedostatkami wiedzy z zakresu warsztatu, konstrukcji postaci, dialogu, narracji itd. Raczej nie ma takich o chcieli na Grouponie karnet na sushi, ale że już nie było to z rozpaczy wzięli kurs pisania. Przychodzą głównie osoby, które wiedzą, czego chcą i po co przyszły.
Jak Pan te oczekiwania weryfikuje, czyli czego Pan może, a czego nie może nauczyć?
Od razu mówię, że nie uczę pisania awangardowego. Potrafiłbym, wiem o tym sporo i mam na koncie powieść („Loquelę”), która ma cechy powieści awangardowej, ale kursy, jakie do tej pory prowadziłem, były poświęcone temu, by nauczyć ludzi pisać potencjalne bestsellery. To znaczy książki, na które najpierw wydawca spojrzy przychylnym okiem, bo może uznać, że się dobrze sprzedadzą, a potem także ludzie ucieszą się na ich widok. Chodzi o książki, które ludzie, szczególnie tacy, których awangarda literacka zbytnio nie zajmuje, zechcą w księgarni czy bibliotece wziąć do ręki, by spędzić miłe kilka wieczorów.
Wydaje mi się, że gołym okiem widać różnicę między książkami bestsellerowymi, a literackimi longsellerami, które zwykło się uważać za teksty klasyczne, kanoniczne i arcydzielne.
Nikt nikogo nie nauczy,
jak napisać arcydzieło
– to chyba oczywiste, nie?
Pisze Pan: „Nikt nikogo nie nauczy, jak być nowym Franzem Kafką, Samuelem Beckettem czy Jamesem Joyce’em. Ale jak być autorem bestsellerów – tego – jestem pewien, można się nauczyć”. W ten sposób dochodzimy do bolesnego rozróżnienia. Współczesne bestsellery to jakiś inny rodzaj literatury?
Wydaje mi się, że gołym okiem widać różnicę między książkami bestsellerowymi, a literackimi longsellerami, które zwykło się uważać za teksty klasyczne, kanoniczne i arcydzielne. Nikt nikogo nie nauczy, jak napisać arcydzieło – to chyba oczywiste, nie? Kafką, Beckettem, Schulzem czy Joyce’em człowiek się rodzi albo nie. To drugie, jak wiadomo, częściej. Natomiast prozę przyjemną, do czytania na luzie, można nauczyć się pisać. Dlatego powtarzam, że można tylko uczyć rzemiosła. Warsztatu na poziomie budowania zajmującej fabuły z fascynującymi postaciami. Tymczasem literacki geniusz… Cóż, geniuszowi można pomóc w rozwoju, ale geniusz nie jest czymś, co się sprzedaje równie dobrze jak zwykłe bestsellery z cotygodniowego zestawienia w „The New York Times”. Dlaczego? Bo w zetknięciu z geniuszem ludzie, jeśli mają odrobinę rozumu i wrażliwości, czują swoją małość i zaczynają rozumieć, że mają liczne braki. Autorzy bestsellerowi nie obarczają czytelników tego rodzaju wrażeniami. Nie niszczą komfortu psychicznego. Nie stawiają pytań, na które nie znaliby odpowiedzi. Piszą teksty rozrywkowe. Spójne gatunkowo. Warsztatowo sprawne i nie mające ambicji rewolucjonizowania literatury i jej postrzegania. Zatem ja uczę rzemiosła. Za nauczenie rzemiosła biorę odpowiedzialność. Uważam, że to uczciwe postawienie sprawy. Ale może nie zrozumiałem pytania.
Czy część z uczestników Pana kursów miała już gotowe dzieła i przynosiła je Panu do oceny?
Niektóre osoby miały zaczęty projekt. Czasem kilka kartek już zapisanych. Ale ja się nie zajmowałem oceną tego, z czym przyszli. Mnie interesuje na kursie stworzenie takich warunków, takiej strefy pisarskiego komfortu, żeby każdy, kto przyjdzie, niezależnie z czym przyjdzie, mógł twórczo rozwijać swoje pisarskie pomysły. I to, że już około trzydziestu osób, które uczyłem, opublikowało powieści, w tym osoby tak znane jak Katarzyna Kołczewska, Dorota Ponińska, Marta Zaborowska czy Nikodem Pałasz, to jest dla mnie dowód na skuteczność tego, jak uczę. Zresztą, od początku gdy wziąłem się za prowadzenie warsztatów pisarskich, a było to mniej więcej dziesięć lat temu, założyłem stronę, na której mam zakładkę „Opinie uczestników”. I tam można przeczytać blisko sto, a może już ponad sto opinii osób, które uczyłem. Tam są ich historie. Ich oczekiwania i to, jak te oczekiwania wypadły w konfrontacji z prowadzonymi przeze mnie kursami. Polecam tę lekturę każdemu, kto zastanawia się, czy warto przyjść na warsztaty.
Do kogo powinien zwrócić się autor, który napisał książkę i chciałby jej rzetelnej oceny? Wydawnictwa nie świadczą takich usług, co najwyżej odrzucają propozycję wydawniczą bez słowa.
Odrzucenie książki nie musi być równoznaczne z jej ocenieniem. Autorzy, nawet wydawałoby się inteligentni, mają tendencję do zawracania głowy wydawcom, którzy, jeśli dobrze się w ich ofercie rozejrzeć, pewnego typu książek nie wydają. Zatem trzeba szukać wydawcy, który wydaje książki z rodzaju czy gatunku, w jakim napisaliśmy swoją. Wtedy redaktor powinien się zainteresować. Co do usługi w rodzaju „oceniania” książki przed wydaniem, nie wiem, czemu by to miało służyć? Jak autor jest pewien, że napisał coś wartościowego, będzie kołatał do wydawnictw, aż ktoś mu tę książkę wyda. Jak nie jest pewien, żadne oceny go nie przekonają i tylko straci pieniądze. Osobom na warsztatach doradzam zawsze spokój i determinację. Trzeba być gotowym na przyjęcie ciosu odmowy i trzeba znać swoją pisarską wartość na tyle, by nie miotać się, nie szarpać. Finalnie: nie ośmieszać się bieganiem od jednego „znawcy” do drugiego. Poza tym, wydawcy nie przekona, że autor ma opinie od pana X czy pani Y. Wydawcę może przekonać proza dobrze napisana. Dobrze, to znaczy co najmniej rzemieślniczo sprawnie.
Z książki wynika, że oczekuje Pan od przyszłych autorów dogłębnej znajomości literatury. Wypisałam kilka najbardziej znanych nazwisk: Marquez, Llosa, Hemingway, Steinbeck, Szekspir, Wolter, Nabokov, Schulz, Tołstoj, Updike, że o „Poetyce” Arystotelesie nie wspomnę. Jak to wygląda w praktyce? Czy bez tej klasyki nie zostanie się autorem bestsellera?
Przepraszam, ale muszę zdecydowanie zaprotestować. Nic takiego, jak konieczność znajomości literatury i jej wielkich nazwisk, nie wynika z „Po bandzie”. To jakieś kosmiczne nieporozumienie, a zarazem niezrozumienie intencji „Po bandzie”. Krótko mówiąc: jest wręcz przeciwnie. Spodziewam się, że po moje i Jolanty Rawskiej „Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller” sięgną głównie ludzie kompletnie nie mający pojęcia o historii literatury, klasykach, noblistach, nazwiskach takich czy innych. W książce są liczne przykłady, które mają za zadanie zaciekawić pewnymi postaciami, ale to nie znaczy, że trzeba znać wszystkie wspomniane przeze mnie i Jolę osoby czy teksty. Oczywiście, jeśli ktoś czytając „Po bandzie” zechce w pewnym momencie pogłębić swoją wiedzę na temat pisarskiej klasyki i w ogóle historii literatury, to super. Taka osoba na końcu książki znajdzie subiektywny, skromny, ale też sycący spis dzieł i tytułów, po jakie warto, moim zdaniem, sięgnąć. Byłoby nierozsądne, gdybym zakładał, że czytać „Po bandzie” będą ludzie mający tak rozległą wiedzę o literaturze, jak ja czy Jola. To jest książka dla każdego, kto chce napisać bestseller. I chęć napisania bestsellera jest jedyną motywacją, jaka jest potrzebna, żeby sięgnąć po „Po bandzie”. Oczywiście, można też kupić na prezent dla kogoś, kto zawsze bawił nas swoimi opowiastkami i chcielibyśmy, żeby je wydał w książce. Ale jest dla mnie oczywiste, że nawet taka gawędziarsko utalentowana osoba ma prawo nie wiedzieć, kto to byli Arystoteles czy Wolter. I nawet jak tego nie wie, może skorzystać z „Po bandzie” i zawartej tam wiedzy o pisaniu. Właściwie to skorzysta zwłaszcza, jak tego wszystkiego nie wie.
Czy książka, którą Pan napisał wspólnie z Jolantą Rawską zastąpi pójście na kurs?
Jedno ważne rozróżnienie: ja pisałem swoje rozdziały, Jolanta Rawska swoje. Pomysł był mój, Jolę zaprosiłem, bo mnie jej spojrzenie na creative writing zaintrygowało. Bo się różnimy. I dzięki temu w książce są niejako dwa uzupełniające się punkty widzenia, mój i Joli. A teraz co do pytania. Otóż, jak można się spodziewać, są w „Po bandzie” treści, których nie ma na kursach, jakie prowadzę. Mogły znaleźć się tylko w książce, bo są wiedzą niejako dodatkową i na kursie nie ma na to czasu. I są na kursie inne rzeczy, których nie może być w książce. Jak na przykład praca w grupie pod okiem coacha pisarskiego i wzajemne analizowanie tekstów. Zatem znowu: wszystko zależy od człowieka i jego indywidualnych potrzeb. Jak ktoś nie lubi spotykać się z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, może wystarczy mu „Po bandzie”, żeby poprawić pisarski warsztat. Ale może też być tak, że książka zachęci, by na kursie, pod okiem dobrego pisarskiego coacha, zweryfikować swoje pisanie i może też nawiązać kilka owocnych znajomości. „Po bandzie” można czytać przed, po albo w trakcie kursu. Ale można też czytać zupełnie osobno.
Lisa Gardner
Nie ma wielu kursów, które uczą pisania na przykład kryminałów. Koncentrują się
raczej na tzw. creative writing (pisaniu kreatywnym), czyli pisaniu jak Hemingway lub Faulkner. To jest, nazwijmy to, proza ciesząca się większym prestiżem. Ale na przykład każdego roku w lipcu w Nowym Jorku jest organizowany kongres, podczas którego można chodzić na wykłady np. na temat tego, jak budować postaci. Wydaje mi się, że to ma większą wartość i można tam spotkać sporą liczbę znanych pisarzy. Tak więc uważam
to za lepszą formę spożytkowania czasu i pieniędzy.
Katarzyna Bonda
Najpierw RZEMIEŚLNIK, potem artysta
Nie można nikogo zarazić pasją pisania, jeśli on sam tego nie chce. Determinacja jest podstawą bytu każdego pisarza. To wchodzenie po schodach, wspinanie się na Mont Everest, maraton, a czasem sprint poprzedzony wielomiesięcznymi treningami. Nie można zmusić lenia, by pisał, choćby miał najgenialniejsze pomysły. Bez ciężkiej pracy wszystkie się zmarnują. Podobnie jak z syndromem tzw. „złotoustych”, którzy całe lata opowiadają o wielkiej książce, którą kiedyś napiszą. Mówią i mówią. Opowiadają o niej nawet ciekawie, tyle że nie piszą. Pasuje tutaj przysłowie o krowie, która dużo ryczy. Wszyscy wiedzą, ile jest tego mleka. Nie można nikogo obdarzyć talentem, jeśli go nie ma. Na szczęście pisanie to przede wszystkim praca.
I jak każdego zawodu pisania można, a nawet trzeba, się uczyć. Ja też przez wiele lat szlifowałam swój warsztat. Najpierw w dziennikarstwie – opublikowałam tysiące tekstów do różnych mediów, na rozliczne tematy, tworzyłam w bardzo różnych warunkach. Dziś potrzebuję tylko wtyczki w ścianie, do której mogę podłączyć swój komputer. Nie przeszkadza mi hałas, głośna muzyka czy ludzie prowadzący tuż obok mnie ożywioną konwersację. Potem – kiedy zdecydowałam, że nie chcę już wyłącznie rejestrować rzeczywistości lecz opowiadać historie uniwersalne, które pozwolą Czytelnikowi coś przeżyć: poruszą, pobudzą do refleksji, wstrząsną lub dadzą oczyszczenie – zaczęłam szukać miejsc, szkół, studiów, które pomogą mi zdobyć warsztat „jak pisać, by opowiadać”. Na Zachodzie takich miejsc jest mnóstwo. W jednej z nich wykłada mój ukochany autor Jeffrey Eugenides. Niestety w Polsce pojęcie creative writing budzi ambiwalentne emocje. Wciąż pokutuje mit o „pocałunku Muzy”, inspiracji, romantycznym natchnieniu. Nie ma zbyt wielu miejs ani kompetentnych nauczycieli pisania, gdzie przyszły autor mógłby rozwijać swój warsztat. Zdecydowałam się więc na scenariopisarstwo, bo filmowcy mają wieloletnią tradycję szkolenia pisarskiego warsztatu. Dawniej literatura i film były w Polsce w bliższym związku niż dziś. Dostałam się więc do kultowej „łódzkiej filmówki” i przez kilka lat uczyłam się pisania dla filmu. Potem zaczęłam pisać scenariusze, brałam udział w konkursach dla pisarzy, konsultowałam ze scriptdoctorami. U nas takich osób także nie ma. To człowiek, który potrafi „uleczyć” tekst, nie destruując pomysłu czy fabuły. Znajdzie szwy, pokaże, jak go poprawić. Nie ma to nic wspólnego z redakcją czy korektą.
wiem, jak trudno jest wtoczyć pierwszy „syzyfowy kamień”
na górę, czyli napisać pierwszą powieść, wymyśliłam i stworzyłam szkołę kreatywnego pisania MASZYNA DO PISANIA
Dziś mogę powiedzieć jedno: struktura opowieści w każdym medium jest taka sama, różni je wyłącznie sposób przekazu. Czy to jest film, książka, sztuka teatralna, czy nawet gra komputerowa. Okazało się też, że o ile pisarze w Polsce muszą być „samorodkami”, geniuszami to filmowcy dbają bardzo o tekst, który jest fundamentem dobrej opowieści na ekranie. Ale i tego było mi mało. Odbyłam więc tour po zagranicznych warsztatach, gdzie pod okiem nauczycieli pisania, trenowałam opowieść. To był trudny czas. Musiałam schować honor do kieszeni, szybko zrozumiałam, że mimo moich zdolności i dobrego warsztatu, a nawet ucha do dialogów, nie umiem nic. Do pisania książek bowiem człowiek musi po prostu dojrzeć. Im mądrzejszym jest człowiekiem, tym jego fabuła będzie smaczniejsza. Najlepszym nauczycielem dla pisarza zaś jest on sam – jeśli wie, jakie błędy popełnił w poprzednich książkach i w kolejnych stara się ich unikać. Wtedy, mimo wydanych wielu dzieł, nie będzie pisał wciąż „tej samej książki” lecz rozwijał się i stawiał sobie coraz wyższe wyzwania.
Dziś wiem, że to był czas inkubacji, zrozumienia podstawowych zasad rządzących tą profesją. Bo po wielu latach przygotowań mogę już uznać pisanie za moją pracę. Nie hobby, relaks czy kaprys lecz dobre rzemiosło, które czasem bywa sztuką. A jak w każdym rzemiośle zdarzają się lepsze i gorsze dzieła. To, jakie będą, zależy wyłącznie od autora i jego możliwości. Tym różni się pisarz zawodowy od hobbysty, że potrafi panować nad materią, w której pracuje oraz wie, jak używać dostępnych narzędzi.
Przyświeca mi więc zasada: najpierw rzemieśnik, potem artysta.
Każdy pisarz, nawet bardzo doświadczony, powinien podnosić swoje kwalifikacje, nieustannie się rozwijać jako człowiek, by pisać coraz lepiej. Pewność siebie mają tylko grafomani. Rasowy pisarz zdaje sobie sprawę z własnych mankamentów i zalet. Dba przede wszystkim o to, by wyeliminować te pierwsze. Zalet nikt Wam nie zabierze. Nigdy! Prawdopodobnie urodziliście się z wrażliwością, która jest tylko Wasza (dlatego też plagiat można popełnić wyłącznie świadomie, wciąż używamy tych samych struktur dramaturgicznych), Więc potraficie opowiadać. Każdy to potrafi. Nawet, a może zwłaszcza, dzieci. Od urodzenia jesteśmy nasączani opowieściami. Bajki, mity, Biblia, klasyka literatury, kino, anegdoty opowiadane przez babcie w czasie świąt, dowcipy, a nawet seriale telewizyjne. To wszystko są zwarte struktury, które mamy we krwi. Umiemy opowiadać. Kiedy chce się je zapisać powstaje problem: JAK? A wystarczy nauczyć się jedynie obsługi narzędzi.
Biorąc pod uwagę, że każde nowe dzieło to nowe spotkanie i nigdy nie wiadomo, co przyniesie oraz jaki będzie efekt, warto mieć pełną świadomość materii, nad którą można panować. Ci, którzy mają na koncie wiele napisanych dzieł, wiedzą, że kluczem jest nie talent czy wena twórcza, lecz WARSZTAT. Pisanie to praca jak każda inna. To nie fanaberia, mgliste iluzje czy eskapizm. Też muszę płacić rachunki i ciężko pracuję na moje honoraria. To zawód, bardzo zresztą wyczerpujący, ale dający nieprawdopodobną satysfakcję. Uczucia wzniosłości i olśnienia zdarzają mi się bardzo często. Można powiedzieć, że to mój chleb powszedni. Do pisania jednak podchodzę poważnie. To dlatego przywiązuję wielką wagę do badań terenowych, dokumentacji, rozmów z ekspertami.
Ponieważ wiem, jak trudno jest wtoczyć pierwszy „syzyfowy kamień” na górę, czyli napisać pierwszą powieść, wymyśliłam i stworzyłam szkołę kreatywnego pisania MASZYNA DO PISANIA (www.maszynadopisania.pl), w której podstawą są zajęcia warsztatowe. Czasami, kiedy projekt mi się spodoba, prowadzę też debiutantów na kursach indywidualnych w sesjach one to one.
Ponadto wykładam, prowadzę zajęcia na uczelniach, szkolę w grupach i indywidualnie oraz występuję jako wielka orędowniczka nauki pisania. Wierzę ponadto w wielką moc terapeutycznego pisania, a także w to, by zapisywać wspomnienia. Nawet jeśli nie myśli się o pisaniu profesjonalnie lecz jako element „rozwoju duchowego”, warto pisać. Bo pisanie to czary, magia ale także najbliższa człowiekowi umiejętność. To, co wyróżnia homo sapiens od pozostałych gatunków zwierząt to pamięć, umiejętność kojarzenia faktów i przekazywanie tradycji. A wszystko to zawiera się w jednym krótkim znaczeniu: SŁOWO. Powstało, by podzielić się z innymi, zjednoczyć ludzkość i umożliwić wzajemne zrozumienie. Czyż jest coś cenniejszego? Może chleb. Pokarm dla ciała jednak nie wystarczy, by człowiek był szczęśliwy. Potrzebuje też opowieści – strawy duchowej. Jeśli jest syty na tych dwóch płaszczyznach: fizycznym i duchowym, może żyć w zdrowiu, akceptacji społecznej i równowadze wewnętrznej długie lata.
Na linii twórczości wszyscy jesteśmy debiutantami. Jeszcze nie urodził się pisarz, który bez trudu wyprodukowałby tekst, a potem go opublikował. Takie mity funkcjonują, lecz ja w nie nie wierzę. Każdy pisarz ciężko pracuje nad materiałem i jest to praca wieloetapowa. Naprawdę nieczęsto zdarza się samorodek. Owszem bywa i tak (tego Wam życzę), że opowieść sama do nas przychodzi i po jednym zapisie jest gotowa, ale to niezwykle rzadkie przypadki (i zwykle w późniejszej karierze pisarskiej). Można powiedzieć, że to zdarzenia wyjątkowe, które tylko potwierdzają regułę. Pisanie to praca. Pisarz pisze. Nie tylko myśli, słucha i czyta. Przede wszystkim pisze! Nabitą zdaniami rękę czuje się już od pierwszych akapitów. To nie jest jeszcze talent, ani żaden dar. To nie wena twórcza ani iluminacja. To warsztat, który moim zdaniem w 90 procentach jest odpowiedzialny za sukces. Dlatego na kursach, które ja prowadzę, piszemy. I to dużo! Jeśli ktoś chciałby uczestniczyć jedynie biernie, ma do tego pełne prawo, ale moim zdaniem nie da to wymiernego efektu.
Pozdrawiam i złamania piór!
Andrzej Ziemiański
To jest toto lotek
Z wykształcenia jest Pan architektem. Czy ten zawód nie dostarczył wystarczającego pola do kreacji?
Nigdy nie wybudowałem żadnego budynku. Jestem architektem – teoretykiem. Nawet zrobiłem doktorat z tej dziedziny. Dla czystej przyjemności, bo to bardzo przyjemna tematyka. Musiałem jakieś studia skończyć, ale przez całe życie chciałem być pisarzem.
To nie mógł Pan pójść na polonistykę?
A zna Pani jakichś pisarzy po polonistyce? Sam znam może ze dwa nazwiska. Cała masa to lekarze, architekci, niektórzy mają wykształcenie rolnicze, niektórzy są bez wykształcenia, a są doskonałymi pisarzami. W tej chwili żyję wyłącznie z pisania. Za architekturę brałem się jako za drugą rzecz, która mnie w życiu interesuje, nie pierwsza.
Niemniej uczy Pan pisania. Czy można się tego nauczyć?
Tak, to zawód, więc można się nauczyć. Ale Pana nie chodził na kursy, uczył się Pan sam?
Nie, na kursy nie chodziłem. Dopiero teraz usiłowałem coś na ten temat przeczytać, a na dziennikarstwie prowadzę przedmiot pod nazwą 'szkoła autorska’. To bardzo śmieszne, że ja uczę polonistów, jak pisać. Rektor chciał mieć praktyka, który jest w stanie umieścić bestsellery na odpowiednich listach. Widzę, że to studentów bardzo interesuje, jak się to robi. Mówię, że trzeba usiąść przy klawiaturze i zacząć strzelać palcami.
Mam w tej kwestii mieszane uczucia. W Stanach szkoły pisarskie są niezwykle popularne. Ale czy naprawdę po kursie wyrośnie drugi Ziemiański?
Oczywiście, że wyrosną. Nie będzie pustki, wyrosną nowe pokolenia pisarzy. Natomiast nie ma recepty, jak pisać. Tego nie jestem w stanie powiedzieć. Anglicy próbowali to zrobić, wyciągali esencję z 10 najlepszych książek w danym roku, wyciągnęli jakieś schematy i kazali pisać. Pięć książek powstało jako wersje komputerowe, a pięć powierzono żywym osobom, które pisały pod pseudonimami. Ani jedna książka nie została bestsellerem, a wszystkie miały cechy innych bestsellerów. Nie ma na to rady.
Czyli Pan wciska tym dzieciakom kit.
Nie wciskam im kitu. Mówię jak Napoleon: skończył pan doskonałą uczelnię. On mówił: jest pan doświadczonym oficerem frontowym, a teraz sprawdzę, czy ma pan szczęście. Są na to dowody, że szczęście jest decydujące. Dowiódł tego Steven King jako pierwszy wydając książki pod innym nazwiskiem. Najlepsza sprzedała się w nakładzie 8 tysięcy egzemplarzy. A jak się ujawnił, to to samo poszło w milionach sztuk. Pani Rowling sprzedała pod pseudonimem 600 czy 700 egzemplarzy, nie tysięcy, ale sztuk. Sama umiejętność pisania książek, które ludzie chcieliby czytać, nic nie znaczy. Jest jeszcze toto lotek.