Marcin Podlewski. Wydaje się, że to nazwisko będzie niezwykle popularne w najbliższym czasie. Właśnie weszła na rynek jego „Głębia” – pierwszy tom space opery.
Pisarz to postać ukryta za nimbem tajemniczości. Czy mógłbyś wychynąć
zza tego nimbu i powiedzieć, jak wygląda życia pisarza?
Wygląda dość spokojnie. Zawodowo zajmuję się redakcją magazynów branżowych związanych z medycyną, farmacją czy techniką. Co do reszty, piszę od mniej więcej dwudziestu lat. Pierwsze próby miały miejsce, gdy miałem mleko pod wąsem. Próbowałem wtedy zamieszczać opowiadania w „Nowej Fantastyce”, ale dopiero w połowie lat 90. pojawiłem się w „Lampie” Dunina-Wąsowicza z krótką serią opowiadań. Te wielokrotne próby literackie były dość wyczerpujące: przeżywałem niekończące się męczarnie i pociłem się nad tekstem – prawdziwe „cierpienia młodego Wertera”. I tak to sobie trwało, aż w 2013 roku udało mi się wydać pełnoprawną powieść pt. „Happy END” w niewielkim wydawnictwie Studio Truso. Debiut doprowadziło do przełomu: uwierzyłem, że mogę pisać i zerwałem z wizją pisarza romantyka, otulonego białym szalem i chorego na gruźlicę, jak to w epoce Romantyzmu bywało. Dziś wiem, że pisarz to człowiek, który siada do laptopa, zdejmuje z tego laptopa kota i pisze tyle, ile ma czasu i ile może. To znaczy wklepuje około dwóch tysięcy wyrazów dziennie tak, aby dopchnąć dwa rozdziały w ciągu tygodnia. Więc w moim przypadku pisarz to rzemieślnik. Nimbu nie ma. Może był kiedyś, gdy pisarz był kimś przez duże P, kimś szlachetnym, wystającym ponad przeciętność, transgresywnym. Z czasem zrozumiałem, że to nie do końca tak wygląda. Jestem chyba na takim etapie, że gdybym przykładowo znalazł się teraz na auli i pojawiły się moje fanki, po czym owe piszczące dziewczęta rzuciły w moją stronę stanikami, to bałbym się, że walnie mnie w oko metalowy zatrzask biustonosza.
Pewnie nie byłbyś niezadowolony, gdyby spotkały Cię takie wyrazy uwielbienia, niemniej obawiam się, że to akurat Ci nie grozi. Mogą pojawić się tylko fanowie – mężczyźni…
A to dlaczego?
Bo space opera, którą teraz napisałeś, to męska lektura.
No nie, w żadnym wypadku! Pojawia się tam bardzo dużo postaci kobiecych, które mają bardzo twardy charakter, może nie od razu terminatorowy, tak by od razu tłuc po gębie i mordować, ale ich obecność świadczy chyba o tym, że space opera to na tyle przekrojowy gatunek, by trafić do odbiorcy niezależnie od płci. Znam zresztą wiele kobiet zainteresowanych fantastyką, związanych z różnymi fandomami, typu „Postapokalipsa Polska”, czy grupy „Polska Fantastyka”, „Czytamy polskich autorów” lub „Polacy nie gęsi i swój język mają”. W owych grupach kobiety udzielają się bardzo intensywnie, próbują pisać – również fantastykę, w tym powieści postapokaliptyczne. Jest faktem, że mniej kobiet zajmuje się pisaniem twardej s-f, ale są i takie. Znam choćby jedną, która pisze drugi tom space opery i bombarduje wydawnictwa, żeby to się ukazało.
W Polsce ten gatunek nie ma tradycji, Ty jesteś pionierem i w ten sposób na trwale wpisujesz się w historię polskiej literatury. Czy już przymierzasz garnitury na pomniki?
Nie, tradycja jest! Są całe space operowe serie polskich autorów. Space opery pisze Rafał Dębski, Robert Szmidt… pisał je także Lem, choć jego powieści znacznie przekraczały ramy gatunku. Jest jednak prawdą, że space opera ma w Polsce ciężko, a raczej miała ciężko. Ludzie nastawieni są raczej na fantasy niż opowieści o kosmicznych statkach. Wszystko dzięki „Wiedźminowi” Sapkowskiego i sukcesowi nawiązującej do niego gry. To nakręca boom na polskie fantasy. Dodatkowo mamy zwartą grupę ludzi zajmujących się pisaniem powieści postapokaliptycznych, umiejscowionych m.in. w serii Fabryczna Zona Fabryki Słów. Zainteresowanie space operą wszakże narasta. Dowodem na to jest choćby fakt otrzymania Zajdla przez Michała Cholewę za space operę „Forta” i wyraźne zainteresowanie tym kierunkiem takich wydawnictw jak Rebis czy Drageus. Sprawę wyczuła i Fabryka Słów, decydując się na wydanie „Głębi”. Eryk Górski i Robert Łakuta zdecydowali się tym samym zainwestować w space operę i to w momencie, gdy dopiero staje się ona popularna w Polsce. Mam dla nich sporo wdzięczności za ów ruch. Jak zatem będzie? Czy tak jak na Zachodzie, gdzie space opery stanowią silną część wydawniczego rynku? Zobaczymy, ale mam nadzieję, że sprawa rzeczywiście się ruszy.
Wrócę jeszcze na chwilę do tematu życia pisarza. Przeczytałam, że jako czterdziestolatek przeżyłeś reset i jesteś innym człowiekiem, niż byłeś wcześniej. Ale i ten pierwszy człowiek i ten, którym jesteś teraz, lubi pisać. Co pisał tamten pierwszy i dlaczego trzeba było przeżyć reset?
Mówi się o pisarzach, że mają wrodzony talent i dochodzą do jakichś efektów ciężką pracą. Ale według mnie dużą rolę odgrywa dojrzałość lub – mówiąc inaczej – poziom emocjonalny. Człowiek zaczyna się bardziej akceptować, wraz z wiekiem na pewne sprawy zaczyna patrzeć inaczej. Niektórzy mają ten dar, że osiągają emocjonalne zrównoważenie znacznie wcześniej. Weźmy takiego Dukaja, którego podejrzewam o osiągnięcie emocjonalnej dojrzałości w wieku dwunastu lat…. Mnie bardzo pomógł „Happy END”. Pisałem przedtem różne książki, tworząc rozmaite kocopoły, które nie nadawały się do druku. „Happy END” mnie na swój sposób wyzwolił, ukierunkował na pisanie luźniejsze, bez przejmowania się. I rzeczywiście: doznałem wówczas resetu twórczego. Zbliżałem się do czterdziestki i wiedziałem, że to, co pisałem, nie odniosło sukcesu i zacząłem się zastanawiać, co dalej robić: może nie z życiem, bo życie to dość szerokie pojęcie, ale myślałem, czy taki facet jak ja nadal powinien brać się za to, za co w dzisiejszych czasach biorą się dwudziestokilkulatkowie.
Nimbu nie ma. Może był kiedyś,
gdy pisarz był kimś przez duże P,
kimś szlachetnym, wystającym ponad przeciętność, transgresywnym.
A gdzie tam, zaczynają już w gimnazjum.
Właśnie. Usiadłem więc, zdenerwowałem się i napisałem pierwszą powieść. A potem doszedłem do wniosku, że skoro udało mi się ją wydać, to będę już pisał wszystko. Spróbowałem swoich sił i w horrorze, i fantastyce eksperymentalnej. Moja pierwsza powieść to było połączenie powieści obyczajowej, romansu, postapokalipsy, horroru i fantastyki – jeden wielki miszmasz – czyli w tym łbie się tak nazbierało, nazbierało, a potem ulało. A skoro osiągnąłem reset twórczy to uznałem, że mogę napisać i space operę.
To, o co chcę zapytać, nie będzie grzeczne. Umiem sobie wyobrazić, że o ile w młodości komuś czytano bajki, to w dorosłym życiu może wymyślić fantasy, w którym chodzą krasnoludy, żyją smoki itp. Ale co trzeba mieć w głowie, żeby stworzyć space operę?
Nie mam pojęcia: może dużo książek? Jako dzieciak budowałem sobie zamki i mury ze starych pożółkłych „Fantastyk”, z powyciąganych z bibliotek Frodów, Bilbów, Enderów, z Orsona Scotta Carda, z Jonathanów Carrolli – miałem taki swój świat wewnętrzny. I te pierwsze, moje własne opowieści były oczywiście opowieściami fantasy. Miałem zresztą dość długo wrażenie, że space opera jest czymś mnie przerastającym. Można szybko napisać opowiadanie science-fiction, w którym lata sobie w przestrzeni kosmicznej statek, strzela laserami itd. – nic trudnego. Ale kiedy chce się to zrobić na poważnie, to staje się przed ogromem researchu. Dlatego moje „dokształcanie się” trwało prawie pół roku. Chciałem, by moja space opera działa się w przestrzeni, która naprawdę istnieje. Można wrzucić statek kosmiczny w gwiazdozbiór Wężownika, ale co to jest gwiazdozbiór Wężownika?
Nie mam pojęcia.
Ja też nie miałem. Dokopałem się więc do różnych atlasów kosmicznych i zorientowałem się, że Kosmos mamy całkiem dobrze poznany. Pozostając w Układzie Słonecznym, mamy co prawda dość ograniczone pole widzenia, ale to nie znaczy, że nie wiemy już sporo na temat naszego sąsiedztwa. Mamy więc bardzo obszerny „New General Catalogue” Dreyera i zawarte w nim obiekty kosmiczne: wszelkiego rodzaju mgławice, gromady otwarte gwiazd, układy słoneczne itd. Nad ziemią krąży teleskop Kepler, szukający planet ziemiopodobnych. Już znaleziono około tysiąca takich planet w naszym pobliżu. A więc mapa galaktyki już istnieje, wystarczy się jej tylko nauczyć. Ale była to dopiero połowa researchu. Szybko zrozumiałem, że statki kosmiczne nie powinny latać w przestrzeni kosmicznej jak w powietrzu, bo wpadają w oddziaływania grawitacyjne, zachodzą rozmaite efekty fizyczne i oddziaływania, także czasowe itd. Im więcej się więc uczyłem, tym okazywało się, że muszę się uczyć więcej. I wreszcie, wciąż niepewny, mogłem usiąść i pisać.
To ma być trylogia?
Zakładam, że tak. Chciałbym to zamknąć w trzech tomach. Powieść zawiera wszakże liczne wątki, które domagają się domknięcia. Gdyby tak się cudem stało, że napisałbym tom czwarty, to wcale nie dlatego, że mam na to ochotę, tylko że być może będę musiał. Ale mam nadzieję, że uda mi się tego uniknąć i machnę „Głębię” w trzech tomach. Drugi tom właśnie kończę.
Obserwuję, że rozrastanie się pierwotnie zaplanowanych jako mniejsze powieści serii jest typowe dla pisarzy nurtu fantasy. Oni zapowiadają, że będzie jedna powieść, dyptyk, najwyżej trylogia, a wychodzi saga na siedem tomów…
Nie, „Głębia” od samego początku była zaplanowana jako trylogia. W ramach researchu zaplanowałem także schemat fabularny, więc wiem, jak to się skończy. Pozostaje tylko kwestia dotarcia do tego końca. Mam w głowie pewne, powiedzmy, schematy i żeby do końca dojść, muszę te kilka wątków zaplątać, odplątać i zamknąć.
Uśmiercić niektórych.
Może…
Wiem, że piszesz tylko wtedy, gdy Twoje dziecko śpi. Musi być wyjątkowe, skoro pozwoliło napisać aż 700 stron.
Jestem dziennikarzem branżowym. Przez długi czas pracowałem w redakcji, wracałem do domu i pisałem wtedy moje teksty. W redakcji, rzecz jasna, nie pisałem! A kiedy urodziło się dziecko doszliśmy z żoną do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli ja się nim zajmę i będę pracował zdalnie, bo mam taką możliwość. Kiedy dzieci są małe, to śpią, więc siedziałem i kiedy syn spał, powiedzmy dwie godziny dziennie, pisałem. Tak skończyłem pierwszą powieść – czyli „Happy END”. „Głębia” rosła powoli i przyspieszyła wtedy, gdy syn poszedł do przedszkola. Tak więc wykonywałem moje zawodowe obowiązki, a przez resztę czasu tłukłem w klawiaturę laptopa. Na początku byłem przeświadczony, że to nie będzie nic trudnego. Pomogę żonie przy dziecku, wieczorem popiszę… Ale gdy nocą siadałem przed klawiaturą, czułem się jak zombie. Więc zrozumiałem, że pisać mogę tylko wtedy, gdy dzieciak jest w przedszkolu. „Głębia” jest więc produktem przedszkolnym.
Tata w domu to nowoczesna postawa. Dobrze się z tym czujesz?
Na początku było trochę dziwnie, bo mamy spotkane na placach zabawa nie bardzo chciały ze mną rozmawiać. Jakoś tak mnie obchodziły. Potem przyjrzałem się sobie: łeb ogolony, koszulki z trupią czaszką czy statkiem kosmicznym…. A ja chciałem rozmawiać, wymieniać doświadczenia, chciałem dyskutować na temat pierwszych kolek… Mój syn był bardzo aktywny i mogło to też wyglądać trochę przerażająco, gdy dzieciak biegł, a ja, niczym sztandarowy psychopata biegłem za nim i wrzeszczałem: „Jezus Maria, stój, ulica!”. Nie miałem specjalnego problemu z przestawieniem się również dlatego, że wiedziałem, iż poza opieką nad dzieckiem – żona oczywiście też ma w tym swój niemały udział – robię coś, co nie licząc pracy zawodowej, daje mi satysfakcję, co mnie spełnia.
A jakie książki czytacie dziecku?
Aktualnie jest to Kubuś Puchatek, bo mały ma cztery i pół roku.
Myślałam, że Wiedźmina.
Jeszcze nie, trochę z tym poczekam. Natomiast powoli uzupełniam mu bibliotekę. Zaczęły się teraz pojawiać specjalne wydania Terry’ego Pratchetta – seria „Świat dysku”, którą można kupić w twardej oprawie. Powpychałem mu też moje stare pozycje z czasów komuny, takie pożółkłe książeczki jak trylogia „Pana Kleksa”, „Król Maciuś I”… Mam bardzo duży szacunek do starych powieści bajkowych, a to nie zmienia faktu, że czytam mu też komiksy Star Wars.
Polscy pisarze fantasy prawie wszyscy mają koty i piszą o nich. Wydaje się, że jest w tym zwierzęciu coś magicznego – wyraźnie uaktywnia iskrę Bożą, która budzi w Was – pisarzach konieczność trzymania się nurtu fantastyki.
Przede wszystkim kot nie wychodzi na dwór, załatwia się do kuwety, więc nie podejdzie jak pies i nie wyciągnie na zewnątrz człowieka w trakcie pisania. To zdecydowany plus kota. Poza tym, w moim przypadku kot jest czynnikiem aktywującym, bo wskakuje na biurko i trąca mnie łebkiem. To sygnał, że muszę kota pogłaskać, a po tym pogłaskaniu następuje naturalny odruch powrotu palców na klawiaturę co kończy blokadę twórczą. Kot jest więc moją Muzą. Od niego można się zresztą bardzo wiele nauczyć. Bywa niespokojny, nawet gdy wygląda, jakby był spokojny. Dostaje tzw. stanu dzikiego, czyli biega po całym mieszkaniu, wszystko rozwalając, a potem siada i mruczy. Kryje się więc w nim jakaś tajemnica. Nigdy też nie wiadomo, czy my patrzymy na kota, czy on patrzy na nas. Być może nie zawsze jest tutaj z nami, a może jest też w rzeczywistości alternatywnej, przynajmniej jego ogon…
Umieściłeś kota w swojej powieściowej rzeczywistości. Ale on przeżyje, prawda?
Hmm, zobaczymy, jak z nim będzie. To dość specyficzny kot. Mówimy o świecie, który jest bardzo odległy od naszego świata. Ta galaktyka jest Drogą Mleczną, która przeszła przez trzy potworne wojny, ale zanim one nastąpiły, zanim nastąpiła tajemnicza Plaga, wojna z Obcym, a później wojna z Maszynami, to przez bardzo wiele lat funkcjonowało Imperium Galaktyczne. W czasach jego trwania większości zwierząt z Terry (czyli Ziemi) już nie było. Dziś istnieją tylko hodozwierzęta, czyli stworzenia odtworzone na podstawie zapisów genetycznych czy historycznych przekazów. Obecny w powieści kot jest także takim kotem.
Inteligencja, którą w książce przypisujesz maszynom, przekracza ludzką inteligencję. Maszyny po prostu dokonują precyzyjnej analizy tego, co jest, a co nie jest opłacalne i potem bez wahania realizują optymalny wariant. To jest ludzkie i nieludzkie równocześnie, bo są ludzie, którzy tak właśnie działają.
Na przykład psychopaci. Ale nie sposób odmówić Maszynom logiczności działań. W mojej książce pojawia się choćby sekta Stripsów, czyli zwolenników Symulacyjnej Techniki Rozwoju Intelektu Postludzkiego będąca odłamem Klanu Naukowego. Po zwycięskiej wojnie ludzi z Maszynami Stripsowie zaczęli do tych Maszyn tęsknić, zaczęli się cyborgizować. Zastanawiałem się, dlaczego ta sekta nie próbuje więc opanować całej galaktyki, dlaczego nie wdaje się w otwarty konflikt ze Zjednoczeniem – następcami Imperium? Tymczasem z punktu widzenia Stripsów to byłoby działanie nieopłacalne, tak wynika z przeprowadzonej przez nich symulacji. Wychodzi więc na to, że „spadkobiercy Maszyn” dzięki logiczności swych działań nie poddają się ludzkiemu pragnieniu wszczynania wojen… Cóż, być może ludzie z czasem upodobnią się do maszyn. Ostrzega się nas przed pojawieniem się prawdziwej sztucznej inteligencji, która zniszczy kiedyś rodzaj ludzki. Ale co jeśli my tego wewnętrznie pragniemy, wewnętrznie tego potrzebujemy, dając temu wyraz zakochując się w elektronicznych gadżetach? Czy nie ma w nas chęci przypodobania się tej potencjalnej przyszłości?
Mówisz o gadżetach, a mnie ciekawi, jaki masz stosunek do elektroniki? Czy widzisz w poszczególnych urządzeniach tylko aspekt użytkowy, czy jako autor s-f myślisz czasem, że na przykład kuchenka mikrofalowa mogłaby usmażyć Ci mózg, gdyby tylko chciała?
Ten temat poruszam bardzo często, okrutnie żartując z mojego przyjaciela, który jest tłumaczem z angielskiego. Co jakiś czas przesyłam mu informację w rodzaju: „Wiesz, że tłumacz Google jest już dostępny? Nie martwisz się o swoją pracę?”. Możliwe, że od tego się wszystko zacznie, od profesjonalnych tłumaczeń w języku elektronicznym, a później poszerzy się to o prawo i prace administracyjne. Co teraz stoi na przeszkodzie, by adwokat czy prokurator nie dysponował małą słuchaweczką w uchu i małym laptopkiem, z którego będzie miał dostęp on-line do wszystkich kruczków prawnych? A pisarze? Orwell w swojej powieści „Rok 1984” twierdził, że książki będą pisały maszyny.
O ile mi wiadomo, to w pewnym sensie już się spełniło, bo podobno popularne harlequiny są pisane przez komputery, które układają treść, a ludzie tylko ubierają ją w ładne zdania.
Uważajmy więc, co piszemy na Facebooku, bo nie jest powiedziane, że już za kilka, kilkanaście lat, gdy już nas nie będzie, ktoś nas dla żartu z Facebooka nie odtworzy. A może już to się dzieje? Jednak dopóki jesteśmy bezpieczni, mam stosunek do maszyn raczej użytkowy. Używam choćby starego, białego, odrapanego McBooka, którego kocham miłością wielką…
To i miłość do maszyny wchodzi w grę?
Raczej wdzięczność. McBook nigdy nie zepsuł mi tekstu. Ale widzę na placach zabaw, jak dzieciaki biegają, bawią się, a obok siedzą ich tatusiowie i cały czas patrzą się w i’Phone’y,
a kiedy podnoszą głowę, ich dziecko ma już długą, siwą brodę. Wolałbym tego uniknąć.