Współczesna powieść obyczajowa często bywa zdawkowa jak sms. Składa się na nią góra pięć postaci dość słabo zarysowanych, zaś akcja toczy się w rytmie: wolno-szybko-wolno-szybko-koniec. Ta reguła nie dotyczy pani Pancol. Autorka wrzuca w książkę cały pęczek bohaterów, i gdy u jednego następuje stagnacja, u innego życie rusza galopem. Po „Wiewiórki”, które smucą się tylko raz na tydzień, sięgnąłem zwabiony tytułem. Każdy powód jest dobry, by sięgać po książkę – prawda? Okazało się, że to trzeci tom historii. Nie zraziłem się i przeczytałem. Najpierw trudno było zrozumieć, kto jest kto, ale kiedy poznałem głównych bohaterów – poszło jak z płatka. Zanim się obejrzałem prawie 900 stron miałem za sobą. Zdążyłem w tym czasie polubić Gary’ego – nieślubnego wnuka Pani Babci i trzymałem za niego kciuki, by zbyt łatwo nie sprzedał swej skóry tej harpii Hortense. Zdążyłem ucieszyć się, a potem zmartwić, że moje dzieci, choć wspaniałe, nie są geniuszami jak Junior – może dorobiłbym się wreszcie wielkiej kasy. Nie mogłem się doczekać, co zrobi bezdomna w domu milionera, jednym słowem poznałem grono ciekawych ludzi i miło spędziłem czas. Polecam też uwagi o życiu, które padają w tej książce; nie mają nic wspólnego z napuszonymi pseudomądrościami w stylu Coehlo.