Z Mikelem Santiago przy okazji wydania w Polsce jego książki „Ostatnia noc w Tremore Beach” o tym, jak muzyk został pisarzem oraz o tym, jak czerpiąc wzorce od najlepszych konstruuje się powieść ze strachem w tle, rozmawiała Magdalena Mądrzak.
Jest Pan prezentowany w Polsce jako hiszpański Stephen King. Czy to dla Pana powód do dumy? Może wolałby Pan nie podpierać się nawet najlepszym nazwiskiem i być znany jako Mikel Santiago?
To dla mnie honor, że ktoś porównuje mnie do Stephena Kinga. Jeśli czytelnik odnajdzie w moich książkach podobieństwo, będę zadowolony. Jestem fanem Kinga i nie mogę wykluczyć, że jego pisarstwo miał na mnie wpływ. To zresztą doskonałe narzędzie, by kogoś przedstawić. Ktoś spyta, jaka jest ta książka i gdy usłyszy, że jak King, to będzie wiedział, czego się spodziewać. Wiem, że Polacy doskonale znają Stephena Kinga i są dobrymi czytelnikami. Będą w stanie rozpoznać, czy moje pisarstwo jest oryginalne. Gdybym miał powiedzieć, co różni mnie od Kinga, w książce „Ostatnia noc w Tremore Beach” to będzie pierwszoosobowy narrator, po drugie akcja toczy się w Europie, w Irlandii. Moją ambicją jest pisać książki, których akcja rozgrywa się w różnych miejscach Europy. To duży i ciekawy kontynent, a ja lubię podróżować. Mieszkałem w Amsterdamie, w Dublinie – stamtąd chcę zaczerpnąć lokalnego smaku do moich historii. Także zło w mojej książce jest bardziej ziemskie, ludzkie. Powieść zawiera też paranormalne aspekty, ale to thriller, w którym zło ma również zwykły – gangsterski wymiar – więcej nie powiem, bo będzie to spoiler.
Początek Pana kariery jako pisarza jest w pewien sposób niezwykły. Najpierw sukces odniósł e-book Pana książki, a dopiero potem nadszedł czas współpracy z wydaniami papierowymi. To szczególnie interesujące dla młodych ludzi, z których wielu marzy o karierze pisarza.
Zacząłem pisać mając sześć lat. Od dzieciństwa miałem pociąg do książek, miałem też sposób myślenia wydawcy. Nie tylko pisałem książkę, ale malowałem okładkę, wpisywałem tytuł oraz cenę i szedłem z tym do rodziców, by ją kupili. Jak widać miałem też mentalność marketera. Jako nastolatek byłem całkowicie oddany muzyce, całe moje życie kręciło się wokół rock&rolla. Dopiero gdy ociupinę dojrzałem, wróciłem do pisania – już teraz poważniej. Książki zawsze były obecne w moim życiu, czytałem ich wiele, głównie klasyki: Hemingwaya, Trumana Capota, Cortazara. Pomyślałem, że skoro chcę zostać pisarzem, muszę podróżować. Nie do końca wiem, czemu tak było, ale podróże mnie wzywały. Zrobiłem parę wycieczek, rzuciłem parę prac, odbyłem kilka walk z moją rodziną, zarabiałem pieniądze, potem je traciłem. Zwiedziłem kilka drogich krajów jak Włochy, a potem gdy wróciłem do Hiszpanii, pisałem moje pierwsze ambitne opowiadanie. Przez ten rok uświadomiłem sobie, że powinienem napisać krótkie opowiadania. Krótka forma jest łatwiejsza do dopracowania. Zacząłem publikować je na blogu. To był pierwszy krok. Pokazywałem je przyjaciołom. Było około 14 ludzi, którzy regularnie czytali mojego bloga.
Te utwory miały około 100 stron. W ten sposób dałem światu znać, że jestem pisarzem. Reakcja moich przyjaciół była dość niezwykła: nie pisali, że moje utwory są ok, ale wprost dopytywali, kiedy opublikuję następne. To trwało dwa lata. Wyjechałem do Irlandii. W tym czasie to był 2008-9 rok, technologia także ruszyła do przodu. Amazon udostępnił platformę dla tzw. self-publishingu. Zrobiłem kompilację moich tekstów, nadałem temu tytuł, który można przetłumaczyć: „Historia zbrodni doskonałej”. Okazało się, że była to najlepiej sprzedająca się książka hiszpańskojęzyczna.
Skąd ta popularność?
Złożyło się na nią kilka czynników. Po pierwsze była dość krótka i napisana po hiszpańsku. A poza tym to naprawdę była dobra historia. Zajęła miejsce w pierwszej 10 najlepiej sprzedających się książek hiszpańskojęzycznych w USA. Rynek anglojęzycznych książek w Stanach jest olbrzymi, ale i hiszpańskojęzycznych nie jest mały. To było wspaniałe, był to jeden z najlepszych momentów mojego życia. Czternastu przyjaciół zastąpiło sześć tysięcy czytelników, którzy kupili moją książkę. Wtedy powiedziałem sobie: prawdopodobnie umiem pisać. Ktoś skontaktował mnie z agentem literackim z Barcelony, który po przeczytaniu mojej książki powiedział, że jest dobra, ale ma pewien defekt – jest zbyt krótka. Odmówiłem, gdy spytał mnie, czy mogę ją wydłużyć. Zaproponowałem, że napiszę nową. Mieszkałem wtedy w Irlandii. Wtedy też byłem z przyjaciółmi w domku na plaży na kompletnym odludziu, zdarzył mi się podobny wypadek, jaki opisałem w książce. Spotkałem dziwacznych ludzi, mieszkających w pobliżu. Przeprowadziłem się do Amsterdamu i tam ciężko pracowałem nad „Ostatnią nocą w Treamore Beach”. Zajęło mi to dwa lata. Z trudnością składałem poszczególne części tej układanki. Był to dla mnie dość ambitny projekt, bo chciałem stworzyć bardzo kompaktową historię.
Ta ekonomiczność opowieści rzuca się w oczy: dosłownie kilkoro bohaterów, praktycznie zamknięta przestrzeń, czuje się wprost, że zło czai się wśród nas.
Ta ekonomiczność zaprocentowała, bo krótko po publikacji książki dostałem propozycję jej sfilmowania. Jest produktem idealnym, bo właśnie jest oszczędna w środkach: potrzeba tylko kawałka plaży, dwóch domów i kilku aktorów. Kiedy pisałem ostatnie 100 stron, zajęło mi to tylko dwa miesiące, bo końcową akcję miałem gotową od początku, tylko musiałem jej pozwolić wyskoczyć z mojej głowy. To zaprowadziło mnie tutaj – do Polski.
Hitchcock mówił, że żeby zrobić dobry film grozy, trzeba zacząć do trzęsienia ziemi. Pan zaczął swoją książkę od sztormu. Czytając tę historię czuję się, że musiał Pan być na tej plaży i osobiście doświadczyć tej szalejącej burzy.
Od razu powiem, że Tremore Beach nie istnieje. Ta plaża, na której byłem, nie była aż tak odludna, stały na niej 3-4 domki więcej. Ale dobrze, że wspomniała pani Hitchcocka. Uważam, że struktura książki musi mieć trzy czynniki, których on używał w swoich filmach. Zaczynał od trzęsienia ziemi lub wielkiej magicznej niespodzianki. W mojej książce to ta scena, w której Marie stuka w nocy do domu Petera i prosi o pomoc, a on wsiada w samochód i znajduje ją śpiącą w swoim domu. To dla mnie scena, która otwiera to, co w książce jest tajemnicze. Kolejnym składnikiem powieści jest sam sekret, tajemnica. Powoli odkrywamy prawdę o sąsiadach i dziewczynie Petera; prawdę, o której od początku nie mamy pojęcia. Trzecią sprawą są podejrzenia i podejrzani. Kiedy czytelnik już wie mniej więcej, w którym kierunku idzie akcja i czego można się spodziewać… Wie, co się zdarzy, ale nie wie kiedy. W tym zakresie uwielbiam filmy Hitchcocka i miał na mnie wielki wpływ. Pisałem tę książkę jako człowiek z zewnątrz, a Peter – mój bohater także jest cudzoziemcem. On także jak ja kontaktuje się w Tremore Beach głównie z cudzoziemcami. Sam spotykałem tam Australijczyków, Polaków, Niemców – nawiązują się w takich okolicznościach znajomości, przyjaźnie, to są wszystko nowi przyjaciele, których przeszłości nie znamy. To samo oddałem w powieści. Pogoda, którą opisałem, jest irlandzka, ale z elementami baskijskimi. Jestem Baskiem. Jakkolwiek Hiszpania jest dość słonecznym krajem, to Kraj Basków ma odmienny, bardziej ostry charakter. Pogoda jest o tyle ważna, że jest metaforą tego, co dzieje się w głowie Petera.
Peter jest muzykiem jak Pan, czy Pan także ma szósty zmysł?
Oczywiście, regularnie wygrywam w Lotto, co roku kasuję milion euro… A tak naprawdę mam ten rodzaj głupiego strachu, mam też poczucie duchowości. Stoczyłem wiele słownych batalii z moimi przyjaciółmi, którzy są agnostykami, ateistami lub uczonymi. Zdarza mi się mieć przeczucia, widzieć niezwykłe rzeczy – traktuję to jako symbole, znaki dawane mnie. W zasadzie cała moja rodzina zna te uczucia. Miło mi było przekazać część tego w książce. Zwracam uwagę na drobiazgi, jak na przykład gdy kelnerka serwując kawę poda mi zamiast jednej dwie łyżeczki złożone razem, zastanawiam się z pół godziny, jakie to ma znaczenie. Czasem zdarza mi się nastąpić na ulicy na jakąś ulotkę i ona przyklei się do mojego buta. Wtedy podnoszę ją, uważnie czytam i zastanawiam się, co to miało mi przekazać, o czym powinienem wiedzieć. W pewnym sensie kreuję takie sytuacje dość często. Żyję w świecie małych znaków i przeczuć.
Jednej rzeczy nie rozumiem w postawie głównego bohatera: dlaczego Peter nie chce przyjąć daru, który posiada, dlaczego go nie akceptuje?
Zanim nie trafił go piorun, nie miał za wiele sytuacji, w których jego dar się ujawniał. Zdarzało się to rzadko, więc bał się i nie chciał go zaakceptować. To nie było coś, co społeczeństwo mogło zaakceptować. Ten dar w pewnym sensie sublimował się, przekształcał się w jego muzyczny talent. Artyści widzą rzeczy inaczej, niż zwykli ludzie i z tego odmiennego postrzegania stwarzają swoją sztukę. Lubię ideę, że artysta ma wbudowaną antenę i czasami słyszy muzykę, a wtedy siada i ją zapisuje. Być może właśnie dlatego Peter był dobrym muzykiem – miał niezwykły dar. Ale gdy zdarzył się wypadek, dar się wzmocnił.