Rozmowa z Grzegorzem Kaplą, autorem powieści kryminalnych.
Przed laty byłeś dziennikarzem śledczym, pisałeś o aferach, gangsterach, złych ludziach. Czy to pomaga w pisaniu kryminałów?
Pewnie tak,
ale bezpośredniego związku nie widzę. Piszę współczesne książki, a od czasów,
kiedy zajmowałem się zdobywaniem dokumentów kompromitujących ówczesnych ludzi
ze świata polityki i gangsterki minęły już lata.
Fabuła moich książek zbudowana jest wokół zupełnie innych spraw – w „Bezdechu”
dotyczy zderzenia naszej mentalności z mentalnością uchodźców, zwłaszcza muzułmanów,
w „Bezwładzie” – niezałatwionych przed laty esbeckich porachunków, a w „Bezmiarze”
handlu pożydowskimi kamienicami w Warszawie i „emeryturą” żołnierzy wojsk
specjalnych, którzy po odejściu do cywila przechodzą na ciemną stronę mocy, bo
państwo polskie wyszkoliło ich na zabójców, a nie na wędkarzy, czy stróżów
nocnych. Więc nie są to książki, w
których wykorzystuję materiały ze spraw, o jakich pisałem jako dziennikarz.
Z drugiej strony, nie da się ukryć, że doświadczyłem skutków pchania nosa w sprawy złych ludzi i wiem jak reagują, jak się zachowują, na kogo próbują wyglądać, jakich słów używają, kiedy komuś grożą. W tym sensie tamto doświadczenie obecnie się przydaje.
Ale nie piszę reportażu z kluczem, lecz klasyczne fiction – wszystkie postaci pierwszoplanowe są wymyślone od początku do końca i, zapewniam, nie mają odpowiedników w rzeczywistości. W drugoplanowych rolach występuje jednak cała plejada postaci autentycznych. Trzeba jednak przyznać, że w tej historii grają w epizodach, nazwijmy to – w rolach fabularyzowanych. Takie role mają panowie: Adam Michnik i Jacek Kuroń, Mieczysław Moczar i Wiesław Gomułka, czy choćby Paweł Kowal i Jan Ołdakowski.
W pracy nad fiction pomaga mi najbardziej doświadczenie reportera, bo ono uczy patrzenia na świat, dostrzegania i słyszenia. A także syntetycznego, precyzyjnego, ale i, mam nadzieję, plastycznego obrazowania. Na co dzień prowadzę wywiady z artystami, sportowcami czy politykami. A także redaguję takie wywiady. To z kolei pomaga w konstruowaniu dialogów. Warsztat reporterski bardzo pomaga w pisaniu. Nie tylko kryminałów zresztą, ale pewnie i listów miłosnych, gdyby była taka potrzeba.
Czy kryminały są dla ciebie polem do refleksji nad człowiekiem, nad jego naturą, nad zdolnością, a może skłonnością do niegodziwości, zła?
W naszych czasach kryminał przejął funkcję powieści społeczno-obyczajowej, bo miejsca na nową „Lalkę” czy „Nad Niemnem” w epoce Instagrama i fejsbuka po prostu już nie ma.
Sukces kryminału skandynawskiego polegał właśnie na tym, że w kostiumie rozrywkowej, sensacyjnej opowieści, przemycał głos w dyskusji nad kondycją współczesnego społeczeństwa, więc nie wyważam otwartych drzwi, korzystam z dobrych wzorców. Seria „Millenium” jest tego najlepszym przykładem.
Pisanie jest wyjątkowym przywilejem, pozwala na wymianę myśli z drugim człowiekiem i szkoda marnować ten dar tylko na rozrywkę. Stąd w mojej trylogii pojawiają się problemy zła między nami: choćby hejtu i sporów w polityce, ale i tego, jak ludzie zamieniają miłość na samotność Tindera; niektórzy mają problem z tożsamością, inni z religią, jeszcze inni z akceptacją. Ale walczą. Szukają drogi naprzeciw złu. Szukają jej w przyjaźni, w lojalności, w wierności zasadom.
Zło bierze się z pychy, głupoty i z pogardy. Zaczyna się od tego, że każdego dnia, świadomie i nieświadomie się nawzajem ranimy. Jeśli czynią to obcy, jakoś to po nas spływa, po prostu tamci stają się coraz bardziej „tamci”, a „my” stajemy się coraz bardziej „swoi”. Tak jest w polityce. Ale naprawdę zranić mogą nas tylko ci, których kochamy. Przez zwyczajne sprawy – milczenie, obojętność, fochy, zaniedbanie.
Jeśli chcesz komuś okazać pogardę, wówczas do niego nie mówisz. Blokujesz go na fejsie. Nie odbierasz jego telefonów. A jeśli go spotykasz w towarzystwie, stajesz tak, żeby mówić do innych, a do niego – nie. Ktoś, do kogo nie mówisz, nie istnieje. Poza tym go nie słuchasz. Demonstracyjnie nie marnujesz czasu na słuchanie tych, których nie poważasz. Wolisz go poświęcić na oglądanie „Wyspy miłości” albo seriali, żeby być na bieżąco.
Zaniedbujemy to co ważne, a przecież niewiele krzywd boli tak bardzo jak milczenie tych, którzy są dla nas ważni. To wszystko jest w moich książkach, więc w jakiś sposób są też rozważaniem o skłonności ludzkiej natury do zła. Ale w pierwszej części, choć jest o najbardziej poruszającej zbrodni, wszyscy bohaterowie są przecież dobrzy.
Zło wynika ze zderzenia kultur, które się nawzajem nie rozumieją. My, Europejczycy XXI wieku nie rozumiemy przywiązania muzułmanów do ich wiary i tradycji a oni nie rozumieją dlaczego kobiety z naszego kręgu kulturowego występują w pornograficznych filmikach i umawiają się na randki w internecie. Zamiast próby rozpoznania się nawzajem i nauczenia różnic udajemy, że wszystko załatwi za nas multikulturowa polityczna poprawność, a to przecież mrzonka.
W kolejnych częściach zło jest wynikiem różnic światopoglądowych. Komuniści przecież w swoim własnym rozumieniu świata nie są źli, chcą po prostu żeby rewolucja osiągnęła sukces bez zbędnej zwłoki i stosują środki, które uważają za uprawnione. Stosują je w zgodzie z prawem jakie uchwalili. Zabijają wrogów systemu, o którym sądzą że zbawi świat. Podobnie w średniowieczu ludzie wiary palili na stosach heretyków. Wierzyli, że czynią dobrze.
W „Bezwładzie” moja bohaterka musi zmierzyć się z zawodowymi zabójcami wyhodowanymi na radzieckich farmach tajnych służb, którzy mają we współczesnej Warszawie niezałatwione osobiste porachunki. W „Bezmiarze” zło jest efektem pychy i zachłanności. Ludzie zabijają, bo chcą przejąć nieruchomości. Prezydent Warszawy nie jest bezpieczny. Więc może tutaj mamy do czynienia z prawdziwym złem?
Jak zbierasz materiały do książek, zwłaszcza do wątków historycznych? Czy służą ci do tego archiwa, środki audiowizualne, ludzie z dobrą pamięcią, eksperci?
To skomplikowana sprawa. Chciałem pisać współczesne książki, właśnie dlatego, żeby nie spędzać na kwerendach tyle czasu co mój szanowny kolega Grzegorz Kalinowski. Ale wyszło inaczej. Najtrudniejsza była kwerenda do drugiej części i wtedy musiałem wyrobić sobie kartę do Biblioteki Narodowej. Na szczęście żyjemy w czasach, w których zasoby bibliotek dostępne są w sieci, a ja jestem dziennikarzem i potrafię z nich korzystać. Mam kilku konsultantów, którym ufam bezgranicznie. Podziękowania dla nich są zawsze wydrukowane po końcowych napisach.
Czy nie obawiasz się, pisząc o wydarzeniach niezbyt odległych w czasie, że pamiętający dawne wydarzenia będą ci wytykać pomyłki, wskazywać, że źle coś opisałeś, kogoś przedstawiłeś w nieodpowiednim świetle, może nawet zarzucą, że „To nie było tak…”?
Nie jest rolą pisarza powieści z półki fiction obawiać się takich zarzutów. Mogłyby mnie one obchodzić, gdybyśmy rozmawiali o reportażu. Wydałem kilka reporterskich książek i choć budziły kontrowersje swoją wymową – na przykład zwłaszcza ta o samodzielnym wejściu na Kazbek – to jednak nie było, bo nie mogło być, zarzutów o nierzetelność.
Czy mam problem z tym, że ludzie mogą brać fikcję za prawdę? Nie, bo nie piszę przecież dla nastolatków, ani dla ludzi, którzy aktorów z serialu o jakimś szpitalu proszą o porady medyczne. To są książki dla dorosłych, zdolnych do refleksji ludzi, bo tacy czytają, a nie tylko skrolują internet i prenumerują Netflixa. Myślący ludzie będą mieli rozrywkę odsiewając fakty i fikcje, czy też odkrywając, jak cienka dzieli je granica.
Jesteś ze Świnoujścia, piszesz o Warszawie, czy to stolica jest już „twoim miejscem”?
Nie jest i pewnie nigdy nie będzie w takim sensie, w jakim górale myślą o miejscowych: możesz być ptokiem, krzokiem lub pniokiem. Ptak tylko pomieszka i odleci. Krzak zakorzeni się ale na płytko, byle wiatr go przegoni. Pniak jest na zawsze, bo ma tutaj korzenie.
Ja mieszkałem w wielu miejscach i nigdzie nie umiałem zagrzać miejsca. Z Warszawą jestem związany od pierwszego wejrzenia. Przyjechałem tu zrobić wywiad z pewnym artystą. Miał pracownię na Starym Mieście, pojechaliśmy tam samochodem. Na Podwalu zapytał, czy wiem, jak stare są te drzewa. Sto lat? Zapytałem. A on na to, że tylko pięćdziesiąt, ale szybko rosną, bo na krwi drzewa rosną szybciej niż na wodzie. I to nie była metafora.
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Tamto ukształtowało moje myślenie o tym mieście, jako miejscu którego istnienie, trwanie kosztowało ogromną cenę. Na pozór to takie targowisko próżności dla nowobogackich przybyszów z prowincji, którzy robią karierę w korporacjach i wydają pieniądze na weekendową zabawę, która ukoi ich tożsamościowe problemy. Ale naprawdę to miasto cudów: Chrystusa Baryczków, któremu rosły broda i włosy, listów do św. Judy Tadeusza, którymi wytapetowano pół kościoła. No i przede wszystkim to miasto ludzi, którzy za każdy kamień tej stolicy oddawali życie. Miasto Ziutka Szczepańskiego, który na balkonie na długiej pisał wiersze a potem strzelał do Niemców z karabinu snajperskiego, miasto Ringelbluma, który oddał życie żeby ocalić pamięć Warszawy, miasto Icchaka Cukiermana, Antka, który przeszedł dwa powstania w tym mieście, bo przede wszystkim był warszawiakiem, a dopiero potem polskim Żydem. Miasto Jacka Kuronia, księdza Popiełuszki, Adama Michnika i Lecha Kaczyńskiego. Podzielone, przeorane, skaczące sobie do oczu, ale wspólne. Jesteśmy tu tylko przechodniami, ale w jakiś sposób jesteśmy odpowiedzialni za to, czym to miasto jest. Staram się tu sobą nie śmiecić.
Czy nie lepiej pisać o miejscach bardziej odległych, rzadziej wykorzystywanych w kryminałach niż stolica? Akcja serialu „Ojciec Mateusz” dzieje się w Sandomierzu, „Komisarza Alexa” w Łodzi, mamy cykle kryminalne, których akcja dzieje się na Dolnym Śląsku, w Poznaniu, we Wrocławiu, w małym Lipowie. Może lepiej o Świnoujściu? Nie działo się tam nic ciekawego?
Moja trylogia nie dzieje się przecież tylko w Warszawie. W „Bezdechu” mamy i Skierniewice, i Jawor na Dolnym Śląsku, i to całkiem sporo tego Jawora. Mamy Lwów i kilka egzotycznych lokalizacji. W „Bezwładzie” jest Monachium, bo tam polscy zabójcy wyprawiają się, żeby dokonać zamachu na Stepana Banderę. Mamy Bejrut no i Bandar Seri Begwan, stolicę Brunei, którą znam z bliska i bardzo lubię. W „Bezmiarze” sporo dzieje się na pustyni Półwyspu Arabskiego, to jedna z moich ulubionych pustyń tej planety. A więc to nie jest tak, że tylko Warszawa, choć oczywiście, nie da się ukryć, że Warszawa jest obok Olgi drugą bohaterką tego cyklu.
W Świnoujściu byłem radnym, redaktorem naczelnym trzech tygodników po kolei, co miałem do powiedzenia o mojej wyspie, to już powiedziałem jako reporter.
To już trzecia część serii z Serbią (Olga Suszczyńska) w roli głównej – czy wynika to z faktu, że nie lubisz rozstawać się ze swoimi bohaterami, czy też wolisz wykorzystać jej wątek osobisty jako spajający cały cykl?
Sprawa jest o wiele prostsza. Mój wydawca, kiedy przeczytał pierwszą część, zaproponował mi kontrakt pod warunkiem, że Olga przeżyje i będzie bohaterką kolejnych trzech książek. Była to propozycja nie do odrzucenia.
Ale jeśli pytasz, czy lubię Olgę, to tak, lubię. Za ten jej codzienny heroizm, kiedy wstaje z łóżka ociężała, może nawet na kacu, myje oczy pod kranem a potem choć nie ma siły, ani talentu, nie ma przecież figury Ani Lewandowskiej i ma serce ciężkie od krwi to biegnie dookoła Kępy Potockiej. A potem nikomu nie powie, że czeka na telefon od kogoś, kto mógłby być jej bliski, gdyby tylko zechciał. Twarda jest. Cała z blizn, z lęków, ale kiedy trzeba być po dobrej stronie, to stoi tam, choć zesrana ze strachu, bo to jej miasto, chociaż przecież jest z prowincji i mieszkanie ma na kredyt a samochód stary i opony nie zmieniane od lat.
Rozmawiała: Dorota Rożek