Shaun Bythell
Pamiętnik księgarza
Ta książka ma w sobie przytulność i ciepło, jakie wielbiciel książek odnajduje, gdy wchodzi do dobrze zaopatrzonego antykwariatu. Bo też o antykwariacie jest to historia. Autor i główny bohater w jednym relacjonuje dzień po dniu rok prowadzenia przez niego sklepu z używanymi książkami. W gruncie rzeczy przypadkiem jako młody poszukujący pracy mężczyzna kupił funkcjonujący antykwariat w małym szkockim miasteczku i uczył się, jak uczynić ten interes dochodowym. Jego główne bolączki to pracownice, które mają inny niż jego pogląd na to, jak powinien funkcjonować sklep z książkami oraz na dyscyplinę pracy. Równie jak one niezdyscyplinowane są sieci internetowe, które zdominowały rynek książki. Co chwila coś nie łączy, co chwila z błahych powodów spada status sprzedawcy. Do tego dochodzi troska o to, czy stary samochód wytrzyma kolejny transport wypełnionych książkami pudeł. Ekscentryczni klienci to tylko kropla w morzu codziennych kłopotów.
Najbardziej zdumiewa mnie fakt, że w małym miasteczku antykwariat w ogóle może się utrzymać. A także drugi, że przez cały rok funkcjonowania firmy, jaką jest sklep, ani razu właściciel nie martwił się problemami z urzędem skarbowym, ZUS-em czy innymi dominującymi polskie życie gospodarcze instytucjami.
To jednak uwagi na boku, a wracając do samej książki jest piękną opowieścią także o samych książkach, o tym, co decyduje o ich wartości, o kolekcjonerach oraz o wpływie wielkich sieci na rynek. Autor opowiada zajmująco, z pozycji człowieka niespecjalnie lubiącego ludzi, za to kochającego książki. Wspaniała lektura.
Aleksandra Rumin
Zbrodnia po irlandzku
Przyznam, że czytając debiutancką komedię kryminalną tej autorki głośno wyraziłem entuzjazm i życzyłem jej powodzenia, ale w skrytości ducha bałem się, że pierwsza książka była efektem pewnego rodzaju traumy, jaką były dla niej studia na UKSW w Warszawie. Traumę tę skanalizowała w formę powieści z dreszczykiem i humorem, ale na tym poprzestanie. Jak się na szczęście okazało, moje obawy były przedwczesne.
Pani Aleksandra odwiedziła Irlandię i zaprasza nas do jej zwiedzania z wyjątkowo pechową wycieczką. Właściciel biura podróży Hej Wakacje postanowił wprowadzić nowy kierunek wycieczki – objazdowy tour po Irlandii. Pechowo niewiele osób się na nią zgłosiło, więc trzeba było znaleźć klientów w nieoczywisty sposób. Zebrana dziesiątka, wiedziona przez zupełnie niewłaściwego pilota, trafia na Zieloną Wyspę, gdzie mają miejsce naprawdę niesamowite wpadki i wypadki. Wiele spraw rozwiązuje się podczas tej wycieczki metodą: nie takie piramidy ze szwagrem budowaliśmy. Jest zabawnie, a jedyne, co mi przeszkadzało, to ciągłe podkreślanie, że Polacy to najgorsi turyści. Nie przepadam za wbijaniem nas w poczucie winy, zwłaszcza że wystarczy zobaczyć na przykład wycieczki Anglików, Niemców czy izraelskiej młodzieży w akcji, by wiedzieć, że nie jesteśmy najgorsi.
Mimo tej wady książkę polecam. Ścielące się gęsto trupy nie pozbawią nas dobrego samopoczucia przy lekturze, a rozwiązanie zagadki kryminalnej nie jest oczywiste, więc będziemy przyjemnie zaskoczeni. Najbardziej zaś byłem zaskoczony faktem, że mimo koszmarnej wycieczki, której stałem się świadkiem dzięki autorce, nabrałem wielkiej ochoty na objazdową wycieczkę po Irlandii.
Leszek Herman
Sieci widma
Jak autor sam pisze w podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki, wykorzystał znany w literaturze motyw grupy ludzi, którzy nie znając się wcześniej spotkali się na pewien czas w zamkniętym miejscu. Tym miejscem jest prom kursujący z Polski do Szwecji. Każda z osób ma swoje życie, swoje sprawy, a wspólny rejs i dziejące się w jego trakcie wydarzenia wiążą ich w nowy sposób.
Szóstka młodych ludzi wybiera się na szalony wypad, starsze małżeństwo płynie odwiedzić córkę, małżeństwo z synkiem ma do rozwiązania problemy, które zawisły nad ich związkiem, młoda kobieta rzuca się w pogoń za niewiernym kochankiem. Te postaci płyną promem. Ale zanim statek z pasażerami odbił od przystani, na lądzie w kłopoty wpadła dziennikarka, którą ktoś nagle postanowił usunąć z tego świata. Dziewczyna długo nie dowierzała, że to naprawdę o nią chodzi, a co najlepsze, w ogóle nie rozumiała, komu i jak podpadła.
Pomysł na wielowątkową akcję autor miał niezły. Umie pisać sprawnie i zajmująco, więc wydawałoby się oczywiste, że „Sieci widma” to murowany bestseller. Nie mam oczywiście wiedzy, jak się sprzeda, ale widzę w tej opowieści kilka istotnych potknięć. Zacznę od najważniejszego rozczarowania: dlaczego międzynarodowa afera, do której dotarła dziennikarka Paulina, została zakończona w gruncie rzeczy na niczym. Nie wiemy kto, jak, nie poznajemy decydentów i ani ich interesów. Mamy tylko efekty działania mafii, które są autorowi potrzebne, by udramatyzować akcję, ale pojawiają się i znikają na zasadzie deus ex machina. To zdecydowanie nie zadowala. Jeśli oceniać książkę stopniem zaskoczenia czytelnika na końcu lektury, to najważniejszy dla autora był wątek miłosny. W tego typu historii to trochę żenujące. Nie będę się pastwił nad stopniem ideologicznego wkładu autora w krzewienie poprawności politycznej, bo boli mnie samo myślenie o tym. Skonstatuję tylko, że kiedyś pisarze chcieli iść pod prąd obowiązujących ideologii, dziś w swojej masie płyną z prądem jak martwe ryby. To po prostu nudzi.
Tomasz Pindel
Historie fandomowe
Fantastyka to taki dział literatury, który ma swoich fanów, mniej lub bardziej zwariowanych. Żaden inny gatunek nie zrodził takiego zjawiska, jakim jest fandom. W Polsce w tym „dziale”, korzeniami sięgającym PRL-u, odnaleźli się pisarze, którzy w głównonurtowych publikacjach nie mieli czego szukać. Tu mogli w zakamuflowany sposób badać i diagnozować społeczeństwo oraz przewidywać, dokąd doprowadzi nas nowoczesna technologia.
„Historie fandomowe” to znakomicie napisana książka o początkach i rozwoju literatury science fiction i fantastycznej, o jej twórcach i czytelnikach. Najwspanialsze według mnie są historie o samych początkach, gdy władza dała przyzwolenie na ten typ literatury. Średniowiecze znało sformułowanie, że lokowano miasto na surowym korzeniu, czyli na bezludziu decyzją władcy powstawało nowa osada. Prawie podobnie było z polską fantastyką. Było trochę literatury radzieckiej i tyle. A tu nagle ex nihilo powstali pisarze, wydawnictwa, wydawcy, tłumacze. I – nie zapominajmy – wielbiciele, pierwsi fandomowcy. Władza miała tu taką zasługę, że po prostu łaskawie przyzwoliła. Reszta zrodziła się sama.
Autor rozmawiał z większością tych, którzy tworzyli początki. Opowiadają niesamowite, ale prawdziwe historie, są anegdoty, komentarze do dawnych sporów i mnóstwo wspomnień, jak to w czasach, gdy telefon był rarytasem, ludzie mieli kłopot, by odszukać w tłumie innych fanów. Mimo to organizowano pierwsze konwenty. Fandom się rozrastał i z biegiem lat zmieniał.
Zaletą książki jest nie tylko sam fantastycznie podjęty temat, ale – mimo ogromu opisywanych ludzi i zjawisk – zwarta, nienużąca narracja.
Jacek Komuda
Westerplatte
Po słynnym, brawurowo napisanym „Hubalu” wydanym trzy lata temu, Jacek Komuda znów wkroczył na ścieżkę powieści historycznej. 80. rocznica bitwy o Polskę była najlepszym momentem na powieściowe upamiętnienie bohaterskiej obrony polskiego przyczółka w Wolnym Mieście Gdańsku. Walka o Westerplatte jest znakomitym tworzywem dla pisarza nie tylko jako historia bohaterstwa i wojennej polskiej brawury, która zawsze szokowała naszych wrogów, ale także dlatego że nie do końca wiemy, czy postawa majora Sucharskiego, oficjalnego dowódcy, była tak kryształowa, jak chcielibyśmy ją widzieć. Być może dowodzenie po pierwszych oznakach dezercji przejął kapitan Dąbrowski.
Jacek Komuda opowiedział własną wersję tego, co w dramatycznych dniach 1-7 września rozegrało się w Wojskowej Składnicy Tranzytowej, bo tym właśnie było wykupiony przez Polskę kawałek Gdańska. Autor jak zwykle wykazał się doskonałym przygotowaniem merytorycznym. Wydaje mi się nawet, że stworzył raczej nie powieść opartą na historycznych faktach, ale dokonał rekonstrukcji historycznej, dokładając do niej elementy powieści. To wielka gratka dla fascynatów wojskowości. Natomiast ci, którzy militariami, rozkładem umocnionych stanowisk i rodzajami użytej broni się niespecjalnie interesują, znajdą w tej książce także element powieściowy, budzący silne emocje, ale rozczłonkowany pomiędzy kolejne natarcia i kolejne desperackie obrony. Można powiedzieć, że to mało, że to nie przekonuje, ale autorowi doskonale udało się wyważyć racje i emocje oraz zabrać głos w sporze ciągle odżywającym w rocznice polskich bitew i powstań. Spór ten zasadza się na pytaniu, czy warto walczyć tylko o polski honor w sytuacji, gdy walka ta jest militarnie skazana na klęskę. Komuda przedstawia racje wiążące się z jedną i drugą postawą. Cenię pisarzy za to, że będąc lustrem rzeczywistości, nie wypaczają jej, dając pełen obraz, nie upraszczając i nie cukrując. To jest literatura dla tych, którzy lubią samodzielnie oceniać i wybierać.
Dla mnie zaś już na zawsze „Westerplatte” Jacka Komudy będzie się wiązać ze zdaniami, które autor włożył w usta kapitana Dąbrowskiego: „Wybieram walkę i śmierć zamiast poniżenia i hańby. Ten wybór jest polski. Nie ma żadnego innego uzasadnienia”.