Sonia Draga to kobieta i firma jednocześnie. Mija 20 lat, od kiedy wydała ‒ trochę przez przypadek ‒ pierwszą książkę, ale rynek wydawniczy okazał się stworzony dla niej. Dziś prowadzi jedno z czołowych polskich wydawnictw, rozwija je konsekwentnie, z uporem przeciwstawia się branżowym zawirowaniom. Magdalenie Mądrzak mówi o tym, jak wiele wydawanie książek ma wspólnego z hazardem, jakie absurdy funkcjonują na tym rynku i dlaczego niebawem może się okazać, że mimo zalewu książek, nie będzie czego czytać. Opowiada też, jak sport hartuje jej biznesową siłę oraz w jakich okolicznościach wybiera książki, które później proponuje polskim czytelnikom.
Zanim udało nam się spotkać, Pani zdążyła oblecieć trzy kontynenty. Wydawca kojarzy się nam raczej z osobą, która siedzi i czyta książki. Chyba czas zweryfikować obraz wydawcy?
Trochę tak, co prawda ja, latając po świecie, podróżuję z książkami, zarówno w wersji tradycyjnej, jak i elektronicznej. Zawsze mam nadbagaż, bo nie mogę się odpędzić od wersji fizycznej. Wszyscy wydawcy i agenci wiedzą, że jeśli coś mam przeczytać, to wolę papier. Podróżuję zawsze z jakimś tekstem, więc czytam, ile tylko się da, wręcz okazuje się, że w podróży mam trochę więcej czasu na lekturę.
Co jest ważniejsze dla biznesu wydawniczego: intuicja, że to będzie bestseller, czy po prostu znajomość mechanizmów rynkowych?
Chyba jedno z drugim. Kiedy analizuję moje losy, to wydaje mi się, że fakt, iż z takim impetem udało mi się wejść na rynek wydawniczy, to może poniekąd dzięki znajomości mechanizmów ekonomicznych. Jestem ekonomistką z wykształcenia ze specjalizacją marketingową. Z drugiej strony zawsze lubiłam czytać. To była moja pasja w dzieciństwie i młodości. Miałam wtedy okazję wyrobić sobie gust i stąd może ta szeroko rozumiana intuicja, choć to jest bardzo pojemne słowo. Czasem ona się sprawdza, ale czasem jednak zawodzi.
Czy informacja, że „Stereo w twoim samochodzie” była pierwszą książką, którą Pani wydała, to anegdotyczny mit założycielski, który świetnie się opowiada, czy też prawda?
To prawda. Jak o tym mówię po raz pierwszy na rozmaitych spotkaniach, zwłaszcza zagranicą, gdzie są wydawcy z różnych części świata i opowiadają swoje historie, to teraz już wiem, że moja jest unikatowa. Najczęściej każdy zaczynał pracować u innego wydawcy, ale zachęcony swoimi umiejętnościami zdecydował się założyć własny biznes, a ponieważ zawsze kochał książki lub był pisarzem, więc postanowił wydawać książki. A ja rzeczywiście wydałam książkę z potrzeby wyedukowania branży audio samochodowego, czyli zarówno klientów, odbiorców docelowych, jak też montażystów, instalatorów, tych wszystkich, którzy dzięki pozyskanej z tej książki wiedzy mogli osiągnąć znakomity efekt docelowy. Wtedy zajmowałam się dystrybucją bardziej wymagających produktów z tej dziedziny i stwierdziłam, że jeśli odbiorcy będą lepiej wyedukowani, to sprzedaż wzrośnie. Taki był wówczas mój główny cel i zamysł. Siedziałam nad tą książką po nocach, bo przecież w dzień trzeba było prowadzić firmę. To był taki kaprys. W połowie miałam dość, ale zwykle nie porzucam rozpoczętych projektów, tylko prowadzę je do końca. Gdy puściłam książkę do druku, byłam tak potwornie zmęczona, że nie chciałam słyszeć więcej o tego typu pomysłach. Natomiast gdy się wyspałam, odpoczęłam, a książka akurat kończyła się drukować, wewnętrznie się uspokoiłam. Gdy dostałam gotowe egzemplarze do ręki, bardzo mi się to spodobało. Powiedziałam siebie: o, jestem wydawcą, właśnie wydałam swoją pierwszą książkę. To mnie zachęciło, żeby spojrzeć na ten biznes poważniej.
Jaka była droga między „Stereo w twoim samochodzie” a Danem Brownem? Ten przeskok był olbrzymi i nastąpił bardzo szybko.
Czy tak szybko? Niech policzę. „Stereo w twoim samochodzie” wydaliśmy w roku 2000, kolejną książkę rok później, to znowu był jakiś proces, robiłam tłumaczenie, trzeba było poczekać.
Czy był to równie awangardowy tytuł?
Nie, nie, to była książka z gatunku popularnych wtedy podobnych do „Bridget Jones”. Otrzymałam ją, kiedy rozpoczęłam pracę z pierwszą agencją literacką. Wciągnięto mnie na listę osób do recenzji i otrzymałam kilka egzemplarzy książek wydanych i takich „do wydania” ‒ egzemplarzy recenzenckich. Spośród nich wybrałam tę, którą uznałam za zabawną. Chciałam podjąć się wydania książki beletrystycznej. Ponieważ to był debiut, a książka była jeszcze przed premierą amerykańską, nikt się nią nie interesował, więc agent nie miał nic przeciwko, żeby mi sprzedać do niej prawa.
Początkującej wydawczyni?
Tak, nie miałam doświadczenia. Książka ukazała się wiosną w Stanach i na rynku amerykańskim stała się bestsellerem. Ja wydawałam ją w trybie – powiedzmy – chałupniczym. Nie miałam współpracujących redaktorów, korektorów, itd. Po jej przetłumaczeniu nawiązałam kontakt z Wydawnictwem Śląskim i poprosiłam o poradę w zakresie korekty. Taką usługę od nich otrzymałam i to było wszystko. Książka się ukazała. Niestety przez pobieżną korektę miała trochę błędów. Zaczęła się sprzedawać, a recenzje w prasie wytykały błędy. Wycofałam nakład z rynku i wtedy dopadło mnie zniechęcenie. Myślałam, że może to nie jest dla mnie, że tego nie potrafię.
Przecież zainwestowała Pani w to pieniądze…
Tak. Kryzys trwał kilka dni. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że nie tylko mnie zdarzają się wpadki. Odezwała się do mnie agencja i wtedy w swojej obronie napisałam, że przecież jestem początkująca, a wpadki zdarzają się także wielkim wydawcom. Wtedy też stwierdziłam, że potraktuję to jako wyzwanie i właśnie wydam kolejną, a może dwie kolejne książki. Chciałam pokazać, że nauczyłam się na poprzednich doświadczeniach i teraz zrobię to znacznie lepiej. Myślę, że tak się stało, bo już następne książki zaczęły się ukazywać z coraz większym sztabem osób współpracujących. Najpierw było kilka korekt, potem przyszli ludzie do redakcji. Wszystkiego uczyłam się doświadczalnie. W 2002 roku – faktycznie dwa lata od wydania pierwszej książki – zaczęłam się wbijać w rynek funkcjonowania praw autorskich, bo nawiązałam wtedy kontakt z innymi agencjami. Odbywała się aukcja na książkę „Niania w Nowym Jorku”. Bardzo chciałam tę książkę pozyskać, zdążyłam ją przeczytać i bardzo mi się spodobała, ale niestety straciłam ją na rzecz wydawnictwa Znak. Trudno mi się było z tym pogodzić, ale agencja mi obiecała, że skoro teraz przegrałam, to dadzą mi coś następnego. Wkrótce pojawił się thriller „Władca Ocean Park”, w który też uwierzyłam. Dość szybko wykupiłam prawa, postawiłam wszystko na jedną szalę. Książka okazała się wielkim wydarzeniem tamtego lata (2002 r.) w Stanach. My też staraliśmy się ją jak najszybciej przygotować. Tutaj też popełniłam błąd, bo wydaliśmy ją w grudniu, a w grudniu nie wydaje się nowych książek, a już na pewno nie takich, które mają pretendować do dobrze się sprzedających, ale o tym wtedy nie wiedziałam. Książka mimo grudniowego wydania trafiła na listy bestsellerów i wtedy ja też w tym świecie zaistniałam. W międzyczasie pozyskałam prawa do Dana Browna.
Wtedy jeszcze nie było wiadomo, że to będzie wielki hit.
Nie, absolutnie. Sześć miesięcy przed premierą trafiłam do ścisłego grona „early believers”. To było kilku ludzi z całego świata, którzy kupili prawa do Browna. Wszyscy wierzyliśmy, że to będzie po prostu dobry tytuł, ale że stanie się tak wielkim, megabestsellerowym tytułem, tego nawet amerykański wydawca nie przewidział. To było bardzo miłe zaskoczenie dla wszystkich.
Wielokrotnie użyła Pani sformułowania „agencja literacka”. W ogóle sobie nie uświadamiamy, że one istnieją, a jak się okazuje, jest to istotny element tego rynku wydawniczego. Czy oni po prostu organizują aukcje?
Tak, organizują aukcje, ale one nie są publiczne. Agencje nie wywieszają na swojej stronie: „Mamy na zbyciu prawa do takiej i takiej książki, czekamy na oferty”. Czasem aukcja ma charakter bardziej otwarty, ale i tak trafia do grona współpracujących wydawców i to jest kilkadziesiąt osób. Wtedy agencja wysyła maila: „Ogłaszamy alert i czekamy na pierwsze oferty”. Czasami to się dzieje w inny sposób – na targach, np. w Londynie czy we Frankfurcie, bo akurat na tych sesjach pojawia się najwięcej pozycji i projektów literackich. Potem dostajemy materiały z zakresu, który nas interesuje i rejestrujemy się jako zainteresowani. Gdy ktoś złoży ofertę, dowiadujemy się o tym i dostajemy pytanie, czy przebijamy. Wtedy odbywa się aukcja węższego kręgu. Jeśli nie tylko ja wyraziłam zainteresowanie, ale jeszcze kilka innych osób, to jest możliwość powalczenia o tytuł. To jest drugi rodzaj aukcji. Tutaj zbiera się oferty dwa razy, a czasem jeszcze trzeci raz i wtedy stawki są odpowiednio wyższe. Trwa typowa aukcja: są zbierane oferty, są przebijane, a czasem jest powiedziane, że możemy licytować np. co 500 euro. Trwa to, aż zostanie tylko jeden oferent.
Jakiej wielkości to są pieniądze i czy trzeba je płacić z góry? Czy tak naprawdę trzeba postawić pieniądze w ciemno, na zasadzie wiary, że „mój koń wygra”?
Czasami tak to się odbywa. W niektórych przypadkach można rozłożyć płatność na raty, ale wtedy ostatnia rata, a są one wysokie, powinna być płacona w momencie polskiej publikacji. A wiemy dobrze, a może uświadomię tu czytelników, że w momencie premiery wydawca nie dostaje właściwie żadnych pieniędzy. Książka wędruje na rynek, po pierwszym miesiącu jej funkcjonowania otrzymuje się pierwsze raporty, wystawia pierwsze faktury, a z nich dopiero po kilku miesiącach wpływają pierwsze płatności. Do tego momentu cały czas się inwestuje. Więc pierwsze pieniądze idą na pokrycie kosztów: wysokich zaliczek, druku, promocji, ludzi, którzy nad tym pracują. Ta inwestycja jest dość duża, czasem bardzo duża, i faktycznie jest to kupowanie kota w worku. I mnie, i innym wydawcom zdarzają się wpadki, bo wydaje się nam, że dany tytuł musi się dobrze sprzedać, a tu się okazuje, że niestety czytelnik jest chimeryczny i nie możemy go zmusić do spełniania naszych oczekiwań.
O chimeryczności rynku za chwilę, bo chciałabym dopytać, jaki rząd wielkości zaliczek wchodzi w grę i czy mogłaby Pani zdradzić, jaka największa kwota na polskim rynku została wydana na zakup licencji?
Kwoty za prawa autorskie w przypadku bardzo niszowych książek, np. poezji, mogą zacząć się od 500 euro, ale po drugiej stronie wręcz nie ma granic. Zdarzały się przypadki kilkuset tysięcy euro, wydaje mi się, ale to mówię nie do końca pewna tej informacji, bo agenci są zobowiązani do zachowania tajemnicy, ani też nie mogę powiedzieć o swoich wydaniach. Są pewne informacje, będące tajemnicą poliszynela i wydaje mi się, że największa kwota, jaka padła, to była J. K. Rowling za „Trafny wybór”: książka nie dla dzieci, kryminalna. Agent uparł się, żeby zrobić z tego prawie otwartą aukcję, bo zbierał oferty od wszystkich wydawnictw na rynku, oczekując dużych kwot. Ja tej książki nie kupiłam, a tylko pewne przebłyski informacji wskazują, że padła wówczas kwota właśnie kilkuset tysięcy euro. Ale zaznaczam, że to są tylko moje spekulacje, mogę się tu mylić.
Zastanawiam się, czy to się zwróciło wydawcy, bo nie sądzę, żeby to był wielki bestseller.
Ja odpuściłam na etapie kilkudziesięciu tysięcy, bo uważałam, że to jest zbyt duże ryzyko, było wiele niewiadomych. Składaliśmy oferty, gdy o książce wiedziałam jedynie, że to będzie kryminał, historia będzie się działa w małym angielskim miasteczku. Nie wiedziałam, czy autorka umie odpowiednio trafić do dorosłego czytelnika, bo faktycznie w grupie starszych dzieci miała fantastyczne doświadczenie, jednak do dorosłych trzeba pisać trochę innym językiem. Miałam duże wątpliwości, więc się wycofałam. Wiem jednak, że aukcja trwała długo i potem obserwowałam losy książki. Jest to bardzo ciekawa sprawa, co się potem z książką dzieje, jak się sprzedaje, jak długo była na tzw. topkach.
Dodam jeszcze, że trochę się zmieniło na tym rynku, bo gdy ja wchodziłam i kupowałam Dana Browna, rynek w Polsce funkcjonował w pewnym opóźnieniu do rynków światowych. Mieliśmy trochę czasu, żeby ocenić sukces i takie decyzje, jaką ja podjęłam, były rzadkie i dawały przewagę konkurencyjną. Natomiast teraz my, polscy wydawcy, jesteśmy traktowani na równi z wydawcami światowymi.
To miło słyszeć.
Ale ta sytuacja wymusza na nas więcej pracy i intuicji. Znacznie wcześniej musimy podejmować decyzje, na kilka miesięcy przed wydaniem, a czasem jest to nawet rok przed wydaniem książki. Znowu mamy sporo niewiadomych. Staram się podejmować takie decyzje w oparciu o cały tekst. Zdarza mi się kupować książki niebeletrystyczne w oparciu o zarys treści, natomiast jeśli mam kupić zwłaszcza kryminał, thriller, książkę sensacyjną, to tylko w oparciu o całość, ponieważ taką książkę łatwo zepsuć na koniec. Sama akurat ostatnio spotkałam się z tym, akurat nie u mojego autora, polskiego autora, który zepsuł cały tekst w ostatnim rozdziale. Miałam wrażenie, jakby wydawca nad nim stał i wyznaczył termin na jutro, bo jak nie, to autor zapłaci karę. Bardzo szkoda, bo gdyby dopracował końcówkę, to ta książka byłaby w całości dobra.
Podsumowując wszystkie ryzyka: mamy element niepewności na samym wstępie, drugi element to czytelnik. Czy obserwuje Pani, że zmieniają się gusta czytelnicze? Jak się zmieniają?
Są poniekąd konsekwencją mód czytelniczych, pewnych zjawisk, czasem spontanicznych, ale często są pochodną różnych wydarzeń, ruchów społecznych. Wspomniana wcześniej literatura typu Bridget Jones była bardzo popularna na przełomie lat 90. i 2000, w tym momencie tego praktycznie nie ma. To znaczy jest, ale bardzo słabo się sprzedaje. Bardzo wiele takich tytułów odrzucam, bo na rynku brytyjskim taka czytelniczka jeszcze jest, natomiast w Polsce niekoniecznie. Pojawienie się „Kodu Leonarda da Vinci” ustanowiło modę na różne historyczne thrillery. Zastanawia mnie, czy gdyby ta książka, która biła w Kościół, pojawiła się np. 10 lat wcześniej, zyskałaby taką popularność. Początek nowego wieku charakteryzował się przesytem ideami Kościoła, zniechęceniem i rozczarowaniem, a Dan Brown trafił w swój czas i przez kilka lat książki, które szeroko traktowały zagadki historyczne i temat Kościoła w wymiarze historycznym, zwłaszcza skandale, tajemnice, niewyjaśnione sprawy, były głównym nurtem. Potem pojawił się Stieg Larsson, już pośmiertnie, bo cykl Millennium wywołał burzę dopiero po jego śmierci, a to natomiast wywołało modę na literaturę skandynawską, a tak naprawdę na thrillery skandynawskie. Literatura skandynawska to za dużo powiedziane. W Skandynawii jest dużo ciekawszej literatury, natomiast zdecydowanie na świecie przyjęły się kryminały z tego obszaru. To trwało chyba do momentu pojawienia się „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, które otwarły ścieżkę do literatury erotycznej, z jednej strony mocnej, ale z drugiej strony trafiającej do szerszego grona. Otwarł się worek z książkami tego typu.
Pani wydawnictwo (poza Greyem) także wydało trylogię z tego nurtu.
Tak, ale byłam temu niechętna, wzbraniałam się, bo to nie był mój główny gatunek. Od początku powiedziałam, że erotyki nie wydaję. Jak już miałam „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, to uznałam, że wystarczy. Nie chciałam się w tym kierunku zaszufladkować. Tak się jednak złożyło, że z pewnym wydawcą francuskim łączy mnie kilku autorów, m.in. Dan Brown i E. L. James. Podczas targów w Paryżu opowiedzieli mi o Włoszce Irenie Cao, która świetnie się sprzedaje również we Francji. To mnie zachęciło, ale potem już nie ryzykowałam. Wtedy pojawiła się „Dziewczyna z pociągu”, która była bardziej unikatowym wydarzeniem, ale pociągnęła za sobą trochę thrillerów psychologicznych, nazwijmy to kobiecych.
Trochę te nurty próbują nakręcić sami agenci, ponieważ tego, co będzie popularne w przyszłym roku, nie wie nikt. Chcielibyśmy móc to przewidzieć i wbić się w odpowiednim momencie. Natomiast nie zawsze to się rzeczywiście sprawdza. Od kilku lat obserwuję, że gdy pojawiały się bestsellerowe tytuły, to musiało to być nakręcane przez agentów, bo bardzo szybko wyjmowali z kapelusza tytuły, które idealnie wpisywały się w aktualnie modny nurt, a autorzy wręcz mieli zamówienia z danej tematyki. Obserwuję od kilku lat, że regularnie pojawiają się w ofercie agentów utwory dystopijne. Tę dystopię próbuje się wcisnąć, często bezskutecznie. Ostatnio dzięki ekranizacji „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood moda na dystopię zaczyna się kręcić.
Dystopia w fantasy jest obecna od dawna.
Ale ostatnio próbowano nadać temu główny nurt. Bezskutecznie.
Państwo wydają sporo pozanurtowych tytułów, a więc podejmuje Pani spore ryzyko.
Niewątpliwie to jest duże ryzyko. Z jednej strony staram się prowadzić ofertę komercyjną i tam są tytuły sprawdzone i takie, które testuję, ale muszę znać treść i opinie współpracujących ze mną osób. Z drugiej strony wydaję literaturę ambitniejszą, którą traktuję tak dla dobra domu, bo uważam, że polski czytelnik powinien mieć możliwość zapoznania się z wartościową literaturą, bo każdy takiej potrzebuje. Trudniej ją wypromować, trudniej jej zaistnieć na rynku, który przeżywa turbulencje, co widać od kilku lat. Przykład Olgi Tokarczuk i jej sukces komercyjny dowodzi, że dobra literatura będzie miała swoje pięć minut, a Nagroda Nobla może znacznie więcej. Właśnie dobra literatura się obroni.
Kilka lata temu w Pani warszawskiej księgarni odbyła się debata o rynku książki. Zapadło mi w pamięć Pani stwierdzenie, że boli Panią, jak książki idą na przemiał. Mamy zalew książek, książki tracą aktualność i świeżość niczym truskawki. Czy to czytelnik wymusza tę sytuację?
Nie, to są czynniki ekonomiczne. Patrząc wstecz, rynek księgarski funkcjonował na zasadzie konsygnacyjnej: towar wędrował do księgarni, a my dostawaliśmy raporty miesięczne, faktury i z tego terminy płatności z zafakturowanych książek. W 2011 roku weszła ustawa, która nakładała 5% VAT na książki i to spowodowało rewolucję na tyle dotkliwą w skutkach, że odczuwamy je do dzisiaj. Kiedy nagle książki miały mieć 5% VAT, księgarnie nie chciały tych 5% dołożyć. Aby tego uniknąć, książka musi wrócić do wydawcy, który przeszacował cenę. Im większy wydawca, tym bardziej nie chciał się w to bawić, bo logistycznie było to zbyt kosztowne. Wydawca brał na siebie te 5% i dawał je uczestnikom rynku. Ale część z tych książek zaczęła już wędrować i wracać, bo towar musiał mieć fakturę VAT-owską i książki zaczęły być wyprzedawane. Przy tym zjawisku zaczęto stosować przeceny, no bo jak jest taniej, książka się lepiej sprzedaje. Spowodowało to walkę cenową na tyle istotną, że ona trwa do dziś. Śmiem twierdzić, że w 2011 roku jednym z pierwszych, którzy zaczęli obniżki, był Matras. Zaczęli od okazjonalnych obniżek, ale zobaczyli, że to się sprzedaje, więc co roku dawano kolejne obniżki. Inni gracze zauważyli, że Matras odbiera im klientów, więc też zaczęli obniżać ceny i to rozpoczęło spiralę, z której nie potrafimy wyjść. Teraz, jak książka wychodzi, od razu ma rabat. To nie jest dobre, bo dajemy czytelnikowi sygnał, że coś jest nie tak. Inne produkty są przecenione albo jak się kończy ich ważność, albo po sezonie. Więc już na wstępie czytelnik ma w podświadomości, że książka nie jest nowa, w pewnym sensie jest już stara. Po drugie kwestia sprzedawania książek na fakturach sprawiła, że nagle po 4-5 miesiącach trzeba było coś z egzemplarzami z rynku zrobić. Kontrahenci mówili: mam książki u siebie i mogę ci je oddać. To spowodowało znowu kolejne zawirowania, bo jak książki nie były sprzedawane, wracały do wydawcy w różnym stanie. I taka już trochę zużyta książka musiała być znowu wyprzedawana. Teraz jest odwrót od tej sytuacji, bo co prawda spirala obniżek cen wciąż trwa, ale z kolei kontrahenci wycofali się z fakturowania i teraz mamy często zjawisko konsygnacji. Osoby, które chciałyby w ten biznes wejść, muszą sobie uświadomić, że nie dość, że nie sprzedają na fakturach, duże i ryzykowne inwestycje ponosi się często nawet rok wcześniej, a potem rozdaje się książki na zasadzie wielkiego zaufania, bo te książki wędrują do magazynu naszych odbiorców i musimy wierzyć, że otrzymamy rzetelne raporty sprzedaży. Dodam tylko, że wspomniany wcześniej Matras już nie istnieje, kilku hurtowników również zbankrutowało, a księgarnie zamykają się nagminnie – wszystko to jest efektem złej, szkodliwej walki cenowej.
A jeśli się wam nie podoba, to te książki wrócą w stanie „używanym”?
Dokładnie tak. Oczywiście, możemy sobie zapewnić w umowach, że egzemplarze mają być zwracane w dobrym stanie i że mogą wrócić tylko w określonym czasie, ale trzeba być dużym i mocnym wydawcą, żeby takie warunki stawiać i egzekwować.
Czy rynek handlowo-dystrybucyjny zmonopolizował się? Czy czujecie dyktat tych, którzy sprzedają Wasze książki? Obserwuję takie zjawisko, że Pan, który w swojej stajni ma 40 wydawców, skupuje w nich udziały i na wyłączność dystrybuuje ich książki. Coś jest w tym nie w porządku, bo tworzy się monopol. Czy to jest groźne? Państwo współpracują z różnymi firmami.
To jest groźne, bo my współpracujemy ze wszystkimi i na tej podstawie jestem w stanie ocenić, które kanały są dla nas bardziej skuteczne, a które mniej. Przykładowo Olesiejuk ma księgarnie Świat Książki. Jest ich prawie tyle, ile Empików, czyli w teorii powinna robić 40% obrotów tego, co robi Empik, a robi tylko 10% obrotów. Więc coś jest nie tak. To pokazuje, jak bardzo kurczą się szanse sprzedaży książek, a zwłaszcza książek ambitnych. Te mają szansę sprzedawać się w księgarniach niezależnych, a te z kolei mają problem, by utrzymać się przy wysokich kosztach. One by się utrzymały, gdyby nie spirala obniżek cenowych. Tutaj wracamy do kwestii, że obniżki cenowe może są dobre dla klienta ostatecznego, ale klient, który się cieszy, że kupi sobie coś 30% taniej, nie zdaje sobie sprawy z tego, że w konsekwencji zabija rynek. Bo za dwa lata może się okazać, że przez to, że kolejna księgarnia upadła, na rynku nie pojawi się ambitna książka, na którą czeka, bo żaden wydawca nie podejmie ryzyka, żeby ją wydać. Duzi gracze skupiają się na książkach lepiej rotujących, pewniejszych do sprzedaży, a taką raczej nie jest książka ambitna. Nagle okazuje się, że tytuły ambitne coraz mniej wydawców chce wydawać, bo są zbyt ryzykowne.
Czy stała cena książek, za którą wiem, że Pani lobbuje, byłaby rozwiązaniem problemu?
Tak, zdecydowanie.
Na jakim etapie jest ten projekt?
To jest zawieszone. Byliśmy kilkakrotnie z tym projektem, rozmawialiśmy z poprzednią władzą, z obecnym rządem przed wyborami, rozmowy były już bardzo zaawansowane, ale dostaliśmy informację, że Ministerstwo Kultury tego nie zgłosi. Cały czas próbujemy forsować swoje, ale mamy sygnały, że to nie jest ustawa, którą ten rząd się zajmie. Szkoda mi bardzo, dlatego że to może spowodować kolejny upadek księgarni niezależnych i kolejne zawężenie sprzedaży stałej. Ja się z drugiej strony cieszę, że powstają nowe festiwale, targi, zresztą jestem członkiem zarządu w spółce Targi Książki. Organizujemy cztery eventy, jestem po Śląskich Targach Książki, cieszę się bardzo, że pobiliśmy kolejny rekord zwiedzających, tylko że to są rzeczy, których nie da się przewidzieć, ciężko opierać plan wydawniczy w oparciu o festiwale i eventy. My musimy mieć pewność, że jeśli książkę wydrukujemy, to ona się sprzeda i to jeszcze w różnych porach roku, a nie tylko przed świętami. Z jednej strony jest wtedy wysyp wielu tytułów i przyznaję, że przeciętnemu czytelnikowi jest bardzo ciężko w tym się odnaleźć, dlatego wracam znowu do księgarni niezależnych, księgarzy, którzy o książkach coś wiedzą, by czytelnikowi nie został tylko automat księgarni internetowych.
Mówimy dużo o problemach, z jakimi boryka się Pani jako wydawca, natomiast wydawnictwo doskonale się rozwija, o czym chyba świadczą powstałe cztery imprinty?
Wyszłam z założenia, że jeśli się rozwijam, to sensownie będzie stworzyć jakieś dodatkowe projekty, co nie jest łatwym zadaniem, bo wymagają dużych nakładów inwestycyjnych, a to spory problem, gdy zwrot kapitału otrzymujemy po roku. W tej chwili analizowałam naszą sytuację w komiksach, bo wystartowaliśmy z dużym impetem na rynku komiksowym, zresztą po roku otrzymaliśmy nagrodę za odważne wejście w świat komiksu. To była nagroda przyznana przez środowisko komiksowe. Wejście wymagało od nas wydawania 5 czasem 6 tytułów w miesiącu, a to jest sporo. W sierpniu i grudniu nie wydawaliśmy, ale przez pozostałych 10 miesięcy tak, więc liczbą tytułów komiksowych dobijamy teraz do 100. Jest tego bardzo dużo, ale są tytuły dobrze dobrane, przez świetnego redaktora wywodzącego się z tego rynku.
Trudno inaczej, bo to szalenie wymagający rynek.
Absolutnie nie miałam o nim pojęcia, nie wiedziałam, z jakimi tytułami tam trafić. Teraz mam już większą wiedzę i czasem sama podejmuję decyzję, ale zawsze to jest inwestycja, która z jednej strony jest dla nas optymistyczna, bo jednak widzimy, że nasza liczba fanów się zwiększa i komiksy się sprzedają, ale z drugiej strony są te tytuły, z których każdy to koszt kilku tysięcy euro i ta kwota musi się zwrócić. Do tego dochodzi skala. Gdybyśmy wydali 20 tytułów i na tym poprzestali, to pewnie ten koszt już by się zwrócił, ale my jednak chcieliśmy i dalej chcemy rozwinąć kolejne tytuły i to wymaga dłuższego zwrotu kapitału. Jest jeszcze kolejna inwestycja ‒ Post Factum, w której może nie przybraliśmy aż takiej skali, bo przyjęliśmy założenie, żeby wydawać maksymalnie 15 tytułów rocznie. Jeden tytuł czy dwa dobrze się sprzedają, a reszta to bardziej dla dobra honoru domu. To też wymaga czasu i zwrotu. Przy tym jeszcze rozwijamy i tu muszę trochę przystopować. Pół roku temu otwarliśmy czwartą księgarnię w Chorzowie.
Celownik? Dopełniacz?
W Chorzowie jest Dopełniacz. Celownik jest w Gliwicach, a w Katowicach Miejscownik. Księgarnie muszą walczyć z wysokimi kosztami i niskimi marżami, więc też mają kłopot, żeby się utrzymać. Z jednej strony rozwinęłam ileś odnóg, ale też trzeba skupić się, żeby każdą z tych odnóg pielęgnować, rozwijać i poczekać na zwrot poniesionych inwestycji.
Ma Pani czas dla siebie? Przy tych wszystkich odnogach, działalnościach, podróżach, czytaniu książek, w które trzeba inwestować?
Powiem tak: na szczęście mam takie hobby, które się nazywa tenis. Ono mnie bardzo wciągnęło, jestem na etapie wręcz uzależnienia, ale bez tego bym rzeczywiście zwariowała. Tenis daje dużo frajdy, trzyma kondycję i pozwala się oderwać, dzięki temu właśnie mam ten balans. Właśnie przed chwilą dostałam sms-a, że jestem umówiona na mecz w niedzielę, potem mam mecz w czwartek, bo trwają rozgrywki ligowe, kolejny turniej w sobotę.
To tak na poważnie!
To są właśnie nasze amatorskie rozgrywki, ale na poważnie. To jest właśnie coś, co cieszy. Dodatkowo ten rynek łatwy nie jest, trzeba być tam twardym i tenis rzeczywiście w tym pomaga. To jest jedno hobby, a drugie hobby oprócz czytania książek to dobry film, taka puenta wieczoru. Zawsze jak siadamy z moim partnerem do obiadokolacji, to żeby nie marnować czasu, bo ja muszę bardzo efektywnie działać, włączamy czy to Netflix, czy to HBO i nadrabiamy zaległości.
Wydawcy, zwłaszcza w Polsce, to męskie grono. Czy Pani jako kobiecie jest łatwiej, trudniej, czy to w ogóle nie ma znaczenia?
Ma znaczenie. To znaczy ja już trochę okrzepłam, ale gdy zaczynałam, to musiałam wojować z mężczyznami, ponieważ w świecie wydawniczym wśród zatrudnionych przeważa płeć żeńska, ale na szczeblach kierowniczych rzeczywiście są mężczyźni. Z niejednym prezesem musiałam toczyć boje, zanim wypracowaliśmy kompromis dobry dla obu stron. Teraz może już nie muszę. Na początku mężczyźni myśleli może, że mają do czynienia z blondynką, która się nie zna i której można wcisnąć cokolwiek. Musiałam ciężkimi argumentami walczyć o swoje. Teraz chyba się już traktujemy na równi, tak jak traktują się mężczyźni, ale to lata pracy. Dalej tak naprawdę nie wiem, czy oni już mnie traktują po męsku czy nie, ale tak naprawdę to chciałabym, żeby już mnie tak traktowali, bo ja od zawsze jestem za równouprawnieniem w każdej branży, i to z każdej strony. Jak branża jest za bardzo okupowana przez kobiety, to też niedobrze. Natomiast mężczyźni mają tendencję wykorzystywania swojej pozycji i to nie jest dobre.
To jeszcze na koniec poproszę opowiedzieć o sukcesach 2019 roku. Z czego jest Pani najbardziej zadowolona, co się udało?
Wygrałam mecz w niedzielę! I to był ciężki mecz, bo go wygrałam dopiero w tie-breakach 7:6, 7:6, na dodatek odbył się pod koniec weekendu, a w weekend były targi książki i to też była puenta kilku wydarzeń targowych. Trwał maraton targowy, który ciągnął się od września, w Goeteborgu, Frankfurcie, potem targi krakowskie, w Emiratach, Montrealu, no i Targi Śląskie były zwieńczeniem tego okresu. To był czas bardzo obfity w wydarzenia. Czekam teraz na raport, ale chyba został pobity rekord zwiedzających, więc osiągnęliśmy kolejny sukces jako spółka Targi Książki. Jako członek zarządu otwieram Targi Śląskie i Warszawskie, a koledzy uhonorowali mnie medalem zasługi Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek, co było ogromnym zaskoczeniem, bo trzymali to w tajemnicy do samego końca. Byłam tym faktem bardzo usatysfakcjonowana, zaskoczona, zupełnie się tego nie spodziewałam. To było takie miłe. To był piątek, ceremonia otwarcia, potem medal, potem mnóstwo wydarzeń, jeszcze prowadziłam dla telewizji relacje z targów, bo akurat nie mieli prezentera, a już współpracowałam z telewizją, więc mnie zaangażowali do takiej roli. Wcześniej prowadziłam dla telewizji program „Śląskie czyta”, stąd już miałam i doświadczenie, i współpracę z nimi na swoim koncie. To był bardzo intensywny weekend i ten właśnie wspomniany mecz sprawił, że odetchnęłam i maraton się zakończył. Zbliżają się święta, które myślę, że spędzę z większym spokojem. Mam jeszcze do pozamykania kilka spraw, ale już wiem, że dobrze się zamkną, więc myślę, że to nie był zły rok.