Meteor to świecący, jasny ślad, jaki zostawia po sobie meteoroid lecący w atmosferze ziemskiej. Meteory są potocznie nazywane spadającymi gwiazdami – tyle definicja słowa, które określiło postać Stanisława Przybyszewskiego tak dogłębnie, że wyryto mu je nawet na nagrobku.
Zanim jednak przypomnimy tę niezwykłą postać, pochylmy się nad motywem obecnym w literaturze europejskiej od jej początków, czyli nadziei twórców na to, że ich dzieła zapewnią im nieśmiertelność. Exegi monumentum aere perennius „stawiam sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu”, pisał Horacy i zawarł w tym zdaniu przeświadczenie, że jako twórca zagwarantował sobie życie wieczne. Hasło to straciło znaczenie w epoce średniowiecza, gdy tworzyło się na chwałę Boga, a twórcy często zachowywali anonimowość. W epoce modernizmu zostało na nowo odkryte i sformułowane w lekko zmodyfikowanej formie. Wróciło silne przeświadczenie, że poeci czy generalnie ludzie pióra, są lepsi od innych, stoją ponad nimi. „Niechaj pasie brzuchy nędzny filistrów naród!” – pisał Kazimierz Przerwa-Tetmajer w wierszu „Evviva l’arte”, który był wspaniałą manifestacją nowego pojmowania sztuki i twórcy – „i tak wykrzykniem; gdy wszystko nic warte, evviva l’arte!”. Sztuka objawiła się jako istotna sama dla siebie, oderwano ją od obowiązków edukacyjnych, społecznych czy politycznych, a tym samym mogła gorszyć, szargać świętości i siać ferment wśród pospólstwa. Gorszyciele – artyści byli usprawiedliwieni jako uprawiający świętą sztukę, a jednym z największych z nich, gorszycielem o niespotykanej sile rażenia serc i umysłów, który wpłynął na wielu, był właśnie Stanisław Przybyszewski.
Całe moje życie streściło się w tej wielkiej alternatywie: wszystko albo nic. Wybrałem wszystko.
„Nad morzem”
Już od młodości, ten urodzony na Kujawach buntownik, nie był postacią banalną. Gdy po maturze przyjechał do Berlina, by studiować architekturę, szybko porzucił ten kierunek, tłumacząc, że nienawidzi kościołów i pałaców jako źródła wszelkich zbrodni współczesnego świata i byłoby dla niego tragiczne, gdyby miał je sam projektować. Stracił stypendium, ale mimo to postanowił studiować medycynę, a finansowanie znalazł u przyrodniego brata. Stanisław uważał, że da się ulżyć ludzkości tylko lecząc ciała, choć tak naprawdę najwięcej bólu przysparza dusza. W tym czasie zaczytywał się w pracach Nietzschego. Wciągnął się w działalność socjalistyczną, za co relegowano go z uczelni. Nie przeszkodziło mu to w pisaniu za pieniądze prac doktoranckich z dziedzin: biologii i medycyny, co świadczy, że nie z powodu braku zdolności nie skończył studiów. Warto wspomnieć, że doskonale grał na pianinie, a wsławił się szczególnie swoimi interpretacjami utworów Chopina, któremu oddał hołd w książce „Chopin a Naród” (wydanej w 1910 r.)
W tym czasie udało mu się uzyskać stałą pracę – został zatrudniony w „Gazecie Robotniczej”, a pieniądze potrzebne mu były bardzo, bowiem w 1892 r. przyszedł na świat pierwszy z jego synów – Bolesław. Jego matką była Marta Foerder, z którą Przybyszewski doczekał się trójki dzieci, ale której nie myślał ani kochać, ani poślubiać. Podobno była brzydka jak noc listopadowa: chuda, zezowata, z zepsutymi zębami, ale nadawała się widać mimo to, skoro trzykrotnie doczekali się potomka. Zresztą w tym samym czasie, mieszkając u brata z kochanką, korespondował z panną, którą rajono mu jako narzeczoną. Na szczęście dla panny z tych zamysłów nic nie wyszło.
Rok 1892 okazał się dla Przybyszewskiego płodny pod wieloma względami. Wtedy ukazały się jego debiutanckie dzieło: „O psychologii jednostek. Chopin i Nietzsche” – napisane po niemiecku przyniosło mu niespodziewanie wielkie uznanie. Ten nikomu nieznany Polak stał się popularny w Berlinie i zaczął nieźle zarabiać oraz publikował kolejne dzieła co roku nowe: w 1893 Totenmesse potem Wigilien, De Profundis, Im Malstrom (W Malstrom), a w 1897 Satans Kinder (Dzieci Szatana). Wydawał te pieniądze w części na potrzeby dzieci, ale w dużej części na mocno zakrapiane hulanki z przyjaciółmi. Jak mawiał sam artysta, pożycie z niezbyt inteligentną i szpetną kobietą sprawiało, że pracował od rana do późnej nocy i może rzeczywiście coś w tym było, bowiem w berlińskim okresie Przybyszewskiego powstały jego najlepsze dzieła. Jego rozważania o mrocznej stronie duszy, pożądaniu, demonach płci i cierpieniu, jakiemu poddawany jest człowiek, były nowatorskie i budziły szalone zainteresowanie. Przybyszewski stał się czytany i, jak byśmy dziś powiedzieli, modny. Do modnych lokali ówczesnego Berlina należał lokal, a właściwie piwiarnia pod wdzięczną nazwą „Pod czarnym prosiakiem”. To tam zbierała się śmietanka artystyczna, do której należał już wówczas Przybyszewski. Bywalcy nazywali go geniuszem. Sławę przynosiły mu nie ilości alkoholu, jakie w siebie wlewał, ale przede wszystkim monologi, które wygłaszał aż do utraty głosu. „Pod czarnym prosiakiem” bywali także przybysze ze Skandynawii: August Strindberg oraz malarz Edward Munch. Na nieszczęście ten drugi zgodził się pewnego dnia przyprowadzić na spotkanie stałych bywalców swoją wybrankę, znajomą z lat dziecinnych Dagny Juel. Zachwyciła po równo wszystkich, ale po krótkim, ale nieszczęśliwym romansie ze Strindbergiem sama padła ofiarą strzały amora. Zakochała się na zabój w Przybyszewskim, a on zrezygnował dla niej z przyjaźni z zazdrosnym Strindbergiem. Niebawem w 1893 r. odbył się w Berlinie ślub, co dla zamożnej z domu panny oznaczało zgodę na „życie sztuką”, a więc bardzo, czasem nawet więcej niż bardzo ubogie. Gdy Dagny dowiedziała się też, że jej mąż ma na utrzymaniu trójkę nieślubnych dzieci, zaproponowała… wsparcie finansowe biednej, porzuconej Marcie, która niebawem popełniła samobójstwo. Z tym faktem łączy się wydarzenie, które może najpełniej definiuje sposób patrzenia na życie i funkcjonowania w nim Przybyszewskiego. Otóż, gdy kochanka popełniła samobójstwo, Przybyszewski miał spędzić noc w jej domu, by napawać się atmosferą śmierci – tak przynajmniej deklarował swoim wyznawcom. Prawda zaś była zupełnie nie mistyczna, bowiem Przybyszewski upił się do nieprzytomności w dodatku nie za swoje pieniądze i udał się do jedynego miejsca, gdzie mógł przenocować, czyli do opuszczonego domu zmarłej. Tam przespał pijackim snem całą noc – to tyle jeśli chodzi o mistycyzm, cierpienie i satanizm. Został zresztą aresztowany przez policję z tego powodu, że Marta zmarła na skutek, jak podejrzewano, próby spędzenia płodu, była bowiem w kolejnej ciąży. Dagny wynajęła adwokatów i „kochany Stach” wyszedł po dwóch miesiącach z więzienia. Miała o co walczyć, bowiem na świecie był już ich wspólny syn, któremu dali na imię Zenon. Ku zdumieniu Przybyszewskiego po całym zamieszaniu przyjaciele odsunęli się od niego. Dzieci ze związku z Martą nie budziły żadnego zainteresowania ojca i nie miały lekkiego życia.
Wkrótce z żoną wyjechali do Norwegii, by żyć tam głównie za pieniądze Dagny, która niebawem urodziła córkę – Ivy. Ustabilizowane życie w Norwegii nudziło Stacha, dlatego z radością przyjął zaproszenie do Krakowa. Tam czekali na niego entuzjaści jego twórczości, którzy byli gotowi rozesłać mu na powitanie czerwony dywan, a konkretnie oferowano mu pracę redaktora „Życia” pierwszego modernistycznego czasopisma. W tym właśnie medium po raz pierwszy padło określenie Młoda Polska, które przyjęło się jako nazwa całej epoki literackiej. Epoki, której królem był właśnie Przybyszewski.
Człowiek trzeźwy jest nudny.
Rozum jest też nudny,
ponieważ posiada zasady i granice,
o które się ciągle obija.
Z listu do J. Schlafa
By zrozumieć fenomen Przybyszewskiego w Krakowie tamtych czasów, warto wyobrazić sobie na przykład Justina Biebera i piszczące wokół niego fanki, gotowe popełnić każdą głupotę. Tylko za „Stachem” nie szalały nastolatki, ale dorośli, poważni ludzie płci obojga. Zacytuję fragment pracy Jacka Olczaka, który zebrał relacje z tego okresu: Po przyjeździe Przybyszewskiego do Krakowa, jak wspomina Boy-Żeleński, nastąpiła lawina zdarzeń: „Ktoś mu wynajmuje mieszkanie, ktoś mu je mebluje, najbardziej utalentowani malarze spieszą mu zdobić ściany; kiedy nie ma grosza w domu, ktoś wtyka kucharce parę guldenów na obiad. Wciąż nowi ludzie, nowe fizjonomie, a wszystko kręci się wokół Stacha, wszystko pije jego słowa. Kraków był jak zasuszona stara wdowa, której spadł nagle z nieba młody, czarujący amant: Kraków oszalał”.
W innym miejscu Boy pisze: Budżet jego oparty był na tzw. podatku narodowym (wyrażenie jego własne [jego – znaczy Przybyszewskiego]), który wszyscy bliscy chętnie składali. Kiedy nie stało chwilowo podatku narodowego, Przybysz wychodził na miasto, zupełnie jak myśliwy na łowy. I zawsze przynosił jakiś banknot.
Obejmując redakcję „Życia” w październiku 1898 r. Przybyszewski oczekiwał, że społeczeństwo poprze jego starania o odrodzenie, którego źródeł upatrywał w sztuce. Równocześnie jasno oświadczał w artykule od redakcji: Programu nie mam żadnego, bo sztuka go nie ma. (…) Sztuka granic nie zna, bo życie ich nie zna”. W programowych artykułach „Confiteor” oraz „O nową sztukę” „bronił skrajnego indywidualizmu i uważał, że artysty nie powinny obchodzić ani prawa społeczne, ani etyczne. Ponad rozum i wartości intelektualne przedkładał podświadomość i „nagą duszę”. Z kolei płeć była dla niego praprzyczyną życia, sensu, indywidualności i rozwoju, a instynkty płciowe najsilniejszym przejawem ludzkiego indywidualizmu. Mózg niestety w tej walce musiał skapitulować”. Te idee sprawiały, że filozofia Przybyszewskiego stawała się niezwykle popularna i elektryzująca. Równocześnie w poważnych i poczuwających się do odpowiedzialności ludziach jego idee budziły oburzenie, jeśli nie odrazę, wzmacnianą jeszcze pijackimi i towarzyskimi skandalami. Ostatni numer „Życia” ukazał się w styczniu 1900 r.
Jednak Przybyszewskiego cały czas otaczali wyznawcy, bo jak nazwać ludzi, którzy dobrowolnie utrzymywali mu niemałe mieszkanie, ufundowali pożyczenie fortepianu, wsłuchiwali się w każde słowo o sztuce dla sztuki, które wypowiadał mistrz. Zresztą nie znał on miary w swych zachciankach, o czym świadczy wiele wyskoków i skandali, których był sprawcą. Do tego pił, znowu pił bez ustanku w gronie chętnie stawiających mu akolitów. Miał szczęście do ludzi, którzy gotowi byli fundować mu wszystko. Finansowo wspierał go nawet Ignacy Jan Paderewski. O ile Przybyszewski jako zjawisko, nazwijmy to, towarzyskie był fetowany był przez krakowian z całego serca, o tyle jego twórczość z tego okresu już nie wzbudzała takich zachwytów. Dramaty, wystawiane na scenach teatru, jakoś nie mogły zarobić na siebie. Z pewnością ilość wlewanego alkoholu nie była bez znaczenia. Conocne hulanki są w stanie wyczerpać nawet najtęższy umysł.
Niebawem doszło do ważnego zwrotu w życiu „czarnego księcia”. Otóż jasnym światłem zaczęła świecić gwiazda krajana Przybyszewskiego, Jana Kasprowicza. Przybyszewski napisał do poety, że jest zachwycony jego twórczością, na co ten odpisał, że jego małżonka zaczytuje się w Przybyszewskim. Jadwiga Kasprowiczowa zachwyciła się konkretnie trylogią „Homo sapiens”. Panowie spotkali się we Lwowie, dokąd udał się Przybyszewski, by wygłosić wykład o Chopinie (płatne wykłady były wówczas popularną formą krzewienia kultury i dawały artystom szansę na dodatkowy zarobek, uzależniony często od ilości słuchaczy). Kasprowicz z Przybyszewskim niespecjalnie przypadli sobie do gustu, za to pani Kasprowiczowa wpadła w oko Stachowi. Niebawem zostali kochankami, ale nie był to jedyny podbój Przybyszewskiego w tym okresie. Związał się też z malarką Anielą Pająkówną, która ambitnie postanowiła zdobyć go dla siebie. Gdy wrócił do Krakowa, nie miał już pieniędzy. Musiał zmienić mieszkanie na mniejsze, Kasprowiczowa pisała do niego histeryczne w tonie listy, a wypłakiwał się przed Pająkówną. Być może uciekając przed kłopotami finansowymi Przybyszewski pojechał do Zakopanego, do żony i dzieci. Tam po raz kolejny trafił na sponsora, którym tym razem został Henryk Sienkiewicz. Pisarz załatwił mu stałe stypendium, by mógł godnie żyć. Związek z Dagny nie przebiegał już od tej chwili spokojnie, bowiem niewierny Stach ani myślał zrywać znajomości z kochankami. W 1900 roku Dagny wróciła do Krakowa i wyprowadziła się z domu, a podobno mąż sam namawiał ją, by wzięła sobie kochanków. Dagny w końcu pojechała w rodzinne strony, ale zabrała ze sobą tylko syna, mężowi zostawiła Ivy. Tę przygarnęła… Pająkówna, która tak bardzo pocieszała Stacha, że po roku przyszła na świat ich wspólna córka – Stanisława.
„Szatan modernizmu” postanowił jechać do Warszawy, do redakcji „Chimery” – prowadzonej przez Miriama Przesmyckiego. Tam przyjechała też Dagny, chcąc ratować małżeństwo. W „Chimerze” Przybyszewski zaczął publikować tak modną wówczas formę, czyli powieść w odcinkach. „Synowie ziemi” byli czytelną wersją literacką perypetii miłosnych autora. Z uwagi na grożący skandal, wstrzymano druk tej powieści. Nawet jak na pismo modernistyczne, był to zbyt niemoralne. Jego utwory z tego czasu okazywały się niezupełnie spełniające pokładane w nim nadzieje. „Confiteor” artystyczny manifest okazał się rozczarowujący. Powieść „Synagoga szatana” przez jednego z krytyków została nazwany „wielkim głupstwem i niedorzecznością”. Na dodatek niebawem przydarzył się kolejny skandal. W 1901 roku Stanisław Korab-Brzozowski – modernistyczny poeta, tłumacz m.in. Boudelaire’a i Verlaine’a popełnił spektakularne samobójstwo. Sprzedał na krótko przed śmiercią wszystkie swojej ruchomości i za uzyskane pieniądze przygotował wystawną kolację, na która zaprosił przyjaciół. Nad ranem opuścił gospodarz swych gości i zniknąwszy już nie powrócił. Gdy po dłuższym czasie poczęto go szukać, znaleziono go martwego na podłodze. Zażył truciznę – wspomina Tadeusz Żeleński. Jak podejrzewano, powodem tego czynu była nieszczęśliwa miłość, a że kochał się on w Dagny dla nikogo nie było tajemnicą. Domyślam się, że w całej sprawie miał swój udział i Przybyszewski, który opisał podobne zdarzenie w jednym ze swoich dzieł. Dagny wyjechała z Warszawy z kochającym ją od dawna adoratorem Władysławem Emerykiem, synem milionera. Wybrali się w podróż na Kaukaz, do Tyflisu. W tym czasie Przybyszewski był znów we Lwowie, gdzie wreszcie po raz pierwszy od dawna zaznał dobrego przyjęcia jako autor, bowiem jego dramat „Złote runo” z sukcesem był wystawiany w teatrze. We Lwowie była też kochająca i stęskniona Jadwiga Kasprowiczowa. Tymczasem w Tyflisie doszło do tragedii, bowiem Emeryk zastrzelił Dagny, zostawiając listy do Przybyszewskiego, którego zapewniał, że jak zawsze go kocha, oraz do małego Zenona, któremu zastrzelił matkę. Badający wypadek stawiają tezę, że przywiązany do Przybyszewskiego Emeryk, który od czasów krakowskich był wiernym wyznawcą Przybyszewskiego, mógł być przez niego inspirowany, o czym świadczy także treść pozostawionego listu: „Wiedz, że czuję Cię, że ubóstwiam, że kocham”. Jak było naprawdę, nigdy się nie dowiemy, faktem jest jednak, że „szatan modernizmu” nawet nie pofatygował się na pogrzeb żony, a syna odebrał przez znajomych.
Nie minęło wiele czasu, aż Jadwiga Kasprowiczowa zostawiła męża i córki dla swojego mistrza, w którym zakochała się od czasu, jak przeczytała jego trylogię, a jej serce do końca podbił grając Chopina. Jednak na szczęście czy nieszczęście Przybyszewskiego Jadwiga miała spiżowy charakter i wzięła nowego męża na smycz. Tym bardziej, że nie bardzo mógł pisać z uwagi na dolegliwości fizyczne i brak weny, Jadwiga sama zaczęła zarabiać. Mąż pisał o niej „jędza, która podcina mi skrzydła”, ale żale te na niewiele się zdały. Jadwiga trzymała go krótko. Poniewczasie zdała sobie sprawę, że postawiła na złego konia: Kasprowicz stawał się coraz bardziej znany i ceniony, gdy tymczasem gwiazda Przybyszewskiego gasła.
Wprawdzie jego „Złote runo” wystawiano w licznych miastach Imperium Romanowów, na deski teatrów trafiły też „Matka” i „Śnieg”, ale stracił sporo pieniędzy ze stypendiów, bowiem doszło do ostrego sporu między nim a dotąd wspierającym go Sienkiewiczem. Noblista zarzucił sztukom Przybyszewskiego, że są niczym innym jak „rują i porubstem”, obrażony Stach ostro odpowiedział na łamach prasy, a tym samym stypendia odeszły w niebyt. Warto zwrócić uwagę na tematykę utworów Przybyszewskiego z tamtego okresu. Autor, który uznawał uczucie za siłę, która usprawiedliwia każdy rodzaj niemoralności, pisał właśnie o tym samym. Bohaterowie „Śniegu” walczą z metafizyczną siłą, która jest poza dobrem i złem, a jeden z nich, gwoli pofolgowania własnym chuciom, doprowadza do samobójstwa własną żonę i szwagra.
W zasadzie od małżeństwa z Jadwigą datuje się powolny koniec Przybyszewskiego i jego gwiazdy. Wprawdzie nadal żył i tworzył, nadal czasami udawało mu się znajdować sponsorów – fanów jego twórczości, ale to już nie był Berlin, ani nawet Kraków. To już był schyłek. Wyrażał się on także w zajęciach, którymi musiał się zajmować. Wśród sponsorów znalazła się i kochanka, matka Stanisławy, Aniela Pająkówna, która dała mu pieniądze na kurację w Tyrolu.
– Czy wierzy pan w Boga?
– Nie, bo Szatan
starszy od Boga.
„Dzieci szatana”
Nowa żona, gdy wreszcie po wielu korowodach sformalizowali związek, była zazdrosna o przeszłość męża. Zapewne pod jej wpływem, a może by nie musieć wysłuchiwać wiecznych jeremiad, Przybyszewski napisał utwór pt. „Spowiedź”, w którym wyparł się swej fascynacji Dagny Juel i oczernił ją przed potomnymi. Dramaty Przybyszewskiego („Gody”, „Odwieczna baśń”) szły wtedy w lwowskich i warszawskich teatrach.
Inter arma silent musae, więc deficyt w kasie Przybyszewskiego w czasie I wojny światowej był duży, dlatego zgodził się pisać teksty polityczne, jak dziś powiedzielibyśmy pijarowe. Miały one wysławiać Legiony Polskie i postać Józefa Piłsudskiego. Było tego całkiem sporo, skoro dało się zebrać z nich aż cztery książki: „Tyrteusz”, „Powrót”, „Polska i święta wojna” oraz „Szlakiem polskiej duszy”. Po wojnie „Szatan”, który stracił wiele ze swego piekielnego ognia, zaprzągł się w zwyczajne życie w biurze tłumaczeń i jako znakomity znawca języka niemieckiego tłumaczył słownik terminologii pocztowej na polski. Potem pracował w Sopocie jako bibliotekarz w Bibliotece Kolejowej, gdzie znów przekładał artykuły i instrukcje związane z kolejnictwem. W 1924 r. został zaproszony przez prezydenta Wojciechowskiego do Warszawy, by podjąć pracę w kancelarii głowy państwa. Był tam zatrudniony do przewrotu majowego. Rok 1926 okazał się dla niego z wielu powodów przełomowy. Otóż gdy umarł Jan Kasprowicz, „szatan modernizmu” postanowił pojednać się z Bogiem. Wziął ślub kościelny z Jadwigą. Był to najwyższy czas na ten krok, bowiem w listopadzie 1927 roku zmarł. Przekazy z epoki mówią, że miał wówczas wygląd starca, mimo że metrykalnie nie dobiegł 60-tki. Przyczyną zgonu był tętniak serca.
Z pieniędzy państwa w 1931 roku na jego grobie postawiono pomnik z napisem „Meteor Młodej Polski”.
Jak sam pisał w „Dzieciach szatana”: Jestem tylko meteorem , który na chwilę zabłyśnie, na chwilę ludzkość straszy i przeraża, a potem nagle niknie (…)”. Tyle prawdy o jego życiu. I choć w dalszej części tych wynurzeń pisał: „Być meteorem (…) zniszczyć na drodze swej kilka światów, roztopić je w sobie (…) i po miliardach lat znowu powrócić (…). A wrócę – wrócę!”, to jednak nie wrócił i można powiedzieć, że nawet słuch o nim zaginął, mimo że utwory jego współczesnych: Strindberga, Ibsena czy Wyspiańskiego nadal żyją. Kogo więc miał zainspirować, to w swoim czasie zainspirował, a co miał zniszczyć, istotnie zniszczył.
„Psychologia jednostek” – dzieło, które przyniosło Przybyszewskiemu sławę w Berlinie.
Książka wydana w 1902 r. z podtytułem „Przyczynek do psychologii czarownicy”, w której opisuje między innymi sabat i czarną mszę. Oto fragment tekstu: „Kobieta opanowała ten piekielny kult szatana. Ona jest jego najwierniejszą sprzymierzeniczką. I szatan ukochał kobietę. Bo szatan kocha zło, kocha kobietę, tę wieczną podstawę zła, rodzicielkę zbrodni, ferment wiecznych przemian. Ona była jego kochanką i popularyzowała jego nauki a „gdzie dyabeł nie może, tam babę pośle“ jak mówi nasze przysłowie”.
Strona tytułowa „Życia” z wiodącym tekstem „Confiteor”, w którym znalazły się i takie słowa: „Sztuka zatem jest odtworzeniem życia duszy we wszystkich jej przejawach, niezależnie od tego, czy są dobre lub złe, brzydkie lub piękne.
To właśnie stanowi zasadniczy punkt naszej estetyki” oraz: „Śpiewano nam msze żałobne od samego początku, »Życie« pogrześć się nie dało, a dziś silniejsze niż kiedykolwiek, materyalnie zabezpieczone, będzie nadal pielęgnowało święty Znicz Sztuki dla Sztuki”.
Pierwsza strona Życia”, styczeń 1989 r. winietę projektował Teodor Axentowicz.
„Totenmesse” – drugie wydanie z 1900 r. z Berlina.
„Im Malstrom”