Właśnie ukazał się kolejny tom z cyklu „Bramy światłości” Mai Lidii Kossakowskiej. Podczas spotkania autorskiego opowiadała, jak jej pierwotny pomysł na opowieść przekształcił się w wielotomową historię podróży po strefach Poza Czasem oraz dlaczego jej aniołowie i głębianie są tacy, jacy są.
W zeszłym roku obchodziła Pani 20-lecie pracy twórczej, mogłaby Pani już osiąść na laurach i powiedzieć: teraz już nic nie robię. Tymczasem, proszę, mamy kolejny tom, całkiem gruby. Co skłania Panią do pracy?
Nie mogę nic nie robić, bo jestem pisarzem nałogowym, a poza tym byłoby mi trudno nakłonić elektrownię, by dostarczała mi prąd. Muszę regularnie wydawać książki, bo inaczej moje biedne koty zostałyby głodne. A dlaczego zdecydowałam się wracać do anielskiej sagi? Kiedy wymyślałam „Zbieracza burz”, pojawił się pomysł na fabułę nowej powieści i on sobie tak leżał i leżał, pisałam w międzyczasie inne książki, a czytelnicy się dopytywali o kontynuację. W pewnym momencie stwierdziłam, że minęło już z siedem lat od „Zbieracza burz”, a ja tak po prostu odkładam te anioły i odkładam. Byłam przekonana, że to będzie taka mała przerwa w bardzo dużym projekcie, którym jest Takeshi. Że wrócę na chwilę do świata, który znam, pójdzie mi to szybciutko, napiszę jedną książeczkę i będzie spokój. Oczywiście nic podobnego się nie wydarzyło. Książka mi się rozrosła, zrobiła się taka wyprawa, która przemierza wszystkie strefy Poza Czasem, krainy baśniowe, krainy mitologiczne – to musiało być coś naprawdę spektakularnego. Musiałam się zmobilizować, żeby to wszystko miało sens i okazało się, że ta dłuższa wyprawa będzie trzytomowa.
To znaczy, że mamy szansę na jeszcze że jeden tom?
Właśnie nad nim pracuję i liczę, że uda mi się go skończyć. Mam słabą nadzieję, że jakimś cudem jeszcze w tym roku.
Jakie są odczucia artysty, który wypuszcza książkę? Czy dominuje ulga, że już mam tę pracę za sobą i wszystkie sprawy z redakcją i korektą, czy to duma: „patrzcie, to moje dziecko – patrzcie i podziwiajcie”, czy może strach, co czytelnicy powiedzą?
Jak się skończy książkę, to trwa jakiś czas, zanim redaktor ją przeczyta, korekta obrobi, więc w momencie, gdy wbija się to cudowne słowo koniec, to jest to fantastyczny moment i poczucie, że nic nie muszę robić przez jakiś czas. Człowiek się zastanawia, co zrobić z czasem: na spacer pójdę, może na grzyby, to nieprawdopodobna rzecz, że nagle mam mnóstwo czasu.
Między jedną a drugą książką w moim przypadku musi minąć przynajmniej trzy – cztery miesiące, żebym była w stanie pracować nad czymś innym. Po redakcji i korekcie książka pojawia się w księgarniach. Co myśli autor, a w każdym razie, co myślę ja? Przychodzę do księgarni, patrzę, książki nie ma. Jest półka, na tej półce przewraca się jeden egzemplarz, z zagiętym rogiem. Co myśli sobie autor? Jezus Maria, jak to się ma w ogóle sprzedawać, jak tego w ogóle nie ma. Co to będzie? Koty z głodu poumierają. Przychodzę do innej księgarni albo do tej samej za kilka dni, wszędzie, na wszystkich półkach stoi moja książka. Co myśli autor? Jezus Maria, to się w ogóle nie sprzedaje. Takie mniej więcej są odczucia autora.
Jak zaczęła się Pani fascynacja aniołami i to pomieszanymi z magią. To chyba nie jest zwykła kombinacja?
Myślę, że jest i to bardzo. Ja też jako młoda dziewczyna byłam przekonana, że aniołki to są takie stworki wesołe, w nocnych koszulkach i one generalnie nic innego nie robią, tylko przeprowadzają dzieci przez kładeczki, dbając, żeby im się nóżki nie zmoczyły. Studiując archeologię trafiłam na cykl wykładów nieżyjącego już dziś profesora Wiercińskiego pod tytułem „Antropologia nauki i religii” i tam, ni z tego ni z owego, zostałam wrzucona w biblijno-anielski apokryficzny świat pełen potwornych, strasznych stworów i istot, które wszystkie są aniołami. Co mnie najbardziej zadziwiło, to że są anielskie imiona, anielskie postaci, występujące w kontekście czarnej magii, cały szalony świat, który stworzyli sobie spirytyści, okultyści w okolicach XVI-XVII wieku, gdzie jest podział na państwo piekielne i państwo anielskie. Tylko oni to traktowali na poważnie. Ja opisując uniwersum anielskie musiałam to troszeczkę odkręcić, żeby było nieco weselsze i ciekawsze dla czytelników. Jednak to z serii wykładów dowiedziałam się, że to towarzystwo zupełnie inaczej wygląda. Jakie są pierwsze słowa, które anioł kieruje do śmiertelnika? „Nie lękaj się”. A więc anioły muszą budzić przerażenie. Jak się poczyta o tym, jak wyglądają anioły, zwłaszcza te wyżej w hierarchii, te trony czy zwierzchności, to można się przerazić.
Opisane przez Panią anioły i demony są w swoim zachowaniu zupełnie ludzkie. Popełniają różne głupoty, mają depresję, podejmują bezsensowne decyzje, motywowane są ludzkimi przypadłościami. Czy Pani zdegradowała świetlistych, czy podniosła ludzkość w hierarchii?
Starałam się sięgać w angelologii do najstarszych źródeł, do mitologii, w których występują anioły, które popełniają błędy, zakochują się w ziemiankach, które potrafią wypowiedzieć Panu posłuszeństwo, potrafią sobie nawzajem zazdrościć, intrygować. Samo najstarsze źródło tych wierzeń bardzo mi się podobało, dlatego między innymi, że jeżeli stworzymy postać anioła, który będzie tylko posłańcem, który przekazuje rozkazy, żeby potem znikać i iść z kolejnym rozkazem, to nie można z niego zrobić fajnego bohatera. Dobry bohater musi mieć cechy, za które możemy go polubić, w jakimś sensie się z nim utożsamiać. Musi mieć jakieś przygody, ale jeżeli to są przygody postaci, która tylko mówi: „Nie lękaj się, mam ci do powiedzenia to, co chce Pan” i nic więcej, to nie będzie z niego bohater. Dlatego ten najstarszy trzon mitologii, która jest fajna i ciekawa, pozwolił stworzyć interesującego, nośnego bohatera. Aniołowie są zawsze obecni, tutaj też są…
Dobry wieczór aniołowie…
Spokojnie, nie widzimy ich. Są cały czas z ludzkością. To ptactwo niebieskie, które się ciągle zajmuje tym, żeby trawy rosły, żeby każdy ptaszek znalazł ziarenko itd. – to ciężka praca. Są aniołowie stróże, Królestwo cały czas spogląda na ziemię. Tak samo demony powinny się tu kręcić i nas kusić. Trudno się spodziewać, by pozostały takie surowe i średniowieczne czy starożytne i przemawiały do siebie podniosłym tonem, bo oni się wielu rzeczy nauczyli, pewnie i kląć, i pić, i palić.
Przez pierwszy tom „Bram Światłości” wędrowaliśmy przez świat mitologii hinduskiej, a gdzie teraz nas Pani zaprowadzi?
Kawałeczek dalej, do równie ciekawej krainy. Tym razem Daimonowi przyjdzie zmierzyć się z bóstwami azteckimi.
O nich chyba wiemy bez porównania mniej niż o hinduskich?
Nie do końca, zostało sporo kodeksów, niektóre prawdziwe kodeksy majowskie zostały przetłumaczone. Dużo jest też relacji misjonarzy, zakonników z Ameryki Południowej, którzy obserwowali rytuały i opisywali je oraz postaci bóstw, więc coś wiadomo.
Biorąc pod uwagę to, co wszyscy wiemy o Aztekach, krew będzie się lała?
Niestety tak. Cała Mezoameryka miała podobne wierzenia, więc tak, krew się będzie lała, bo musi.
Zafascynowała mnie fraza, wyeksponowana na okładce: „Gdy nasi w potrzebie, a naszych nie zostawiamy nigdy, naprawdę nigdy”. Niesie ona zapowiedź brawurowej i kompletnie straceńczej misji. Czy może Pani odsłonić nieco tajemnicy?
Nie mogę, będziecie musieli sobie nabyć książkę i przeczytać, o co dokładnie chodzi. Jednak na pewno zdarzą się sytuacje, a których jedni bohaterowie będą musieli intensywnie ratować innych bohaterów.
Liczę, że ktoś przeżyje.
Będą tam duchy pomordowanych bohaterów.
Podczas promocji pierwszego tomu „Bram światłości” powiedziała Pani, że Pani ulubionym bohaterem jest oczywiście Daimon, więc dlaczego Pani nim tak poniewiera? Czy to jakiś sadystyczne skłonności?
Mam nadzieję, że nie. Mam trzy dorodne kochane koty, więc chyba nie mam sadystycznych skłonności. Ale piszę książki przygodowe, muszę przykuć uwagę czytelnika do bohatera. Więc wiadomo, że jeśli ten bohater będzie cały czas siedział w kuchni i czytał książkę, a jedynym wydarzeniem w jego życiu będzie to, że postanowił wziąć kąpiel, to może jest sympatyczne, ale po co mam o tym czytać. Wiadomo, że sytuacje, w których istnieje zagrożenie dla bohatera, którego się lubi, są sytuacjami, w których czytelnik bardziej się przywiązuje, bardziej interesuje, bardziej go obchodzi, co się dalej stanie z bohaterami, czy przeżyją, czy nie, czy wyjdą bez szwanku z poważnej opresji. W książkach przygodowych bohaterowie mają zazwyczaj przegwizdane.
Czy Pani bohaterowie czasem stawiają się, mówiąc na przykład, nie obcinaj mi, proszę tej ręki, bo jak będę wywijał mieczem?
Dość uważnie czytam swoje książki i staram się, żeby bohaterowie mieli czas, by się trochę podkurować. Wprawdzie nie są siedmiogłowymi smokami, którym odrastają głowy, jednak są aniołami i staram się im trochę czasu dać, jednak trzeba brać pod uwagę, że są to aniołowie czy głębianie wysokiej krwi i oni się trochę łatwiej regenerują. Oczywiście, nie tak cudownie jak Drakula czy inne postaci znane z popkultury, ale jakoś muszą dać radę.
Pozwolę sobie przeczytać dwa fragmenty recenzji, które zostały zamieszczone w sieci. „Kossakowska to niekwestionowana królowa wyobraźni, to co wyczynia w tej książce, jest po prostu wspaniałe”. To recenzja zamieszczona po pierwszym tomie „Bram światłości”. Po drugim: „Kontynuacja najlepsza z możliwych. W tym tomie jest wszystko, co już było, czytelnik wraca do tego, co teoretycznie zna bardzo dobrze, ten sam cykl, te same ulubione postaci, to samo lekko szyderczo i czarne poczucie humoru. A jednak udało się stworzyć coś nowego”. Ciekawe, co będą Państwo pisać po lekturze trzeciego tomu.
Nie mam pojęcia, ma nadzieję, że to dobra, fajnie napisana przygodowa książka. Na recenzję autor nie ma żadnego wpływu.
Jeden z recenzentów określił „Bramy światłości” jako bajkę dla dorosłych. Zgodziłaby się Pani z taką oceną?
Można to traktować bardzo lekko jako bajeczkę na dobranoc, ale można znaleźć też głębsze wątki, więc każdemu według gustu.
Czy inaczej pisze się „Bramy światłości” a inaczej „Takeshiego”, a może to nie ma znaczenia?
Zdecydowanie inaczej. Lubię pisać różnym stylem różne powieści, różne historie i dostosowywać styl do tego, jak płynie opowieść i o czym jest. „Takshiego” staram się pisać w sposób mocno filmowy, żeby czytelnik mógł sobie wyobrazić kadry, które tam są. To jest taka książka – film w stylu dawnego kina japońskiego, Kurosawy. Wszystko powinno być tak zrobione precyzyjnie, jak drzeworyty japońskie. Czy mi się udało, nie wiem, ale bardzo się starałam. Jeśli zaś chodzi o „Bramy” to jednak piszę z lekkim przymrużeniem oka do czytelnika. Sposób narracji ma to właśnie odzwierciedlać, to pokazywać, akcentować elementy lekko ironiczne, lekko zabawne, w ten sposób kreślić niektórych bohaterów. Więc na pewno jest to inny styl i inaczej się tę książkę pisze.
A jak się ma widmokotek w tym tomie?
Widmokotek w tym tomie będzie miał bardzo, bardzo dużo do zrobienia i ważne zadanie do wypełnienia. Bez niego Razjel sobie nie poradzi.
Pytania od publiczności:
Każda książka ma wiele detali opisanego świata. Czy powrót do takiego świata oznacza, że musi Pani przeczytać swoją książkę ponownie? Bo chyba łatwo jest pominąć szczegóły, czego czytelnicy nigdy nie wybaczą.
Oczywiście, zresztą redakcja i korekta też muszą to w razie czego wyłapywać. Niestety trzeba swoje książki czytać z powrotem, od początku do końca, uważnie, żeby się nie okazało, że wcześniej uśmiercony bohater nagle znowu występuje, wskrzeszony jakimś cudem. Pamiętam, jak Jarek [Jarosław Grzędowicz], gdy pisał „Pana lodowego ogrodu”, a zresztą ja też przy „Takeshim” miał listę poległych. Wiadomo, czyjej postaci nie można ponownie użyć. Jeśli książka jest długa, a postać jest trzecioplanowa, łatwo odruchowo zapomnieć, że się go już kiedyś ubiło. Żeby książka była wiarygodna, autor musi pilnować wszystkich szczegółów. Na przykład nie można napisać, że ktoś miał na sobie ciężką kurtkę, w której mu było niewygodnie, a w następnym rozdziale, że było mu zimno, bo nie miał kurtki. Trzeba wyjaśnić, co się stało, czy pies mu ją pożarł, czy coś innego się wydarzyło.
Jesteśmy miłośnikami koni i to pozostawienie biednego Piorunka na końcu ostatniego tomu, to było nieładne, to był taki chwyt marketingowy. To pierwszy taki cykl książek, po którym żeśmy z córką nie ochłodły do dziś. Zwykle po jakimś czasie ochładza się atmosfera oczekiwania. Czy to zakończenie poprzedniego tomu było dobrze przemyślane?
Tak, ten numer był przemyślany i tak się miało skończyć między innymi po to, żeby podgrzać atmosferę przed następnym tomem.
Spotkanie odbyło się w księgarni Świata Książki w Warszawie.