Ilija Trojanow zainspirowany osiągnięciami sportowców podczas londyńskich igrzysk olimpijskich postanowił sprawdzić swoje możliwości we wszystkich indywidualnych dyscyplinach. Książka „Moja olimpiada” jest zapisem jego zmagań. W wywiadzie ujawnia, dlaczego namawia do bojkotu Mistrzostw Świata w piłce nożnej i proponuje rozwiązanie, które sprawi, że sport znowu będzie piękny.
Czy naprawdę przebiegł Pan maraton, bo tak wynika z książki, nie próbując wcześniej biegu na tym dystansie?
Było dokładnie tak, jak opisałem w książce. Wszystko też można sprawdzić na stronie maratonu ateńskiego. Jest tam lista uczestników i czasy, jakie osiągnęli.
To wbrew wszelkim poradom, jakie można przeczytać o tym, jak się przygotować do tego dystansu.
Myślę też, że w maratonach nie biorą udziału osoby, które przez trzy lata wcześniej trenowały 79 innych dyscyplin olimpijskich, więc nie da się tego porównać.
Co było trudniejsze: maraton czy 50-kilometrowy chód?
Tak jak opisałem to w książce, chód okazał się trudniejszy. Musiałem przerwać, bo nie poradziłem sobie ze względu na technikę chodu. Nie przeszedłem tych 50 kilometrów.
Jest Pan wyjątkowym typem człowieka, który ogląda sport w telewizji. Większość oglądaczy mówi: otwórzmy następne piwo, zjedzmy kolejną paczką czipsów, tymczasem Pan postanowił zrobić to samo, co oglądani sportowcy. To niecodzienne. Jak do tego doszło?
Tak naprawdę po prostu przyszedł mi do głowy pomysł, kilka dni go rozważałem i uznałem, że warto go zrealizować. Jestem zdania, że jak pojawiają się dobre pomysły, to warto je realizować, nie ma co czekać.
Jak Pan to wszystko zorganizował? Bo przecież musiał Pan porzucić dotychczasowe życie na cztery lata, zyskać finansowanie na realizację, o tym w książce nie ma ani słowa. Nie sądzę, było było tak proste: mam ideę, więc ją realizuję.
Nigdy nie pisze się o tle finansowym powstawania książek. U Dostojewskiego też nie czytamy, że aby on mógł pisać, żona robiła pranie, albo na przykład kto finansował Gombrowicza w Argentynie. To normalne. Natomiast jeśli chodzi o logistykę, faktycznie było to bardzo skomplikowane przedsięwzięcie. Trzeba było bardzo dokładnie rozpisać plan całości, bo żeby ze wszystkim zdążyć, musiałem jednocześnie trenować po kilka dyscyplin. Miałem bardzo dokładnie rozpisany grafik działań na cztery lata.
Amerykaninowi wystarczy, że umie napisać poprawnie swoje nazwisko, żeby wydano mu książkę, natomiast Europejczycy muszą być geniuszami.
Pisze Pan we wstępie do „Mojej olimpiady”, że piękne słowa barona Coubertina, iż liczy się nie tryumf, ale walka, to fikcja. Co zabija piękno sportu: dążenie do perfekcji, doping, pieniądze?
Myślę, że przede wszystkim problemem jest nacjonalizm. Początkowo w ogóle sportowcy nie reprezentowali państw, tylko samych siebie. Gdyby było tak dziś, nie mielibyśmy zaangażowania aparatu państwowego, ani kwestii dopingu, finansowania, zaangażowania nauki w to, by sportowcom reprezentującym poszczególne państwa się udawało. Niezdrowa rywalizacja eksplodowała w czasie zimnej wojny, kiedy sport stał się polem walki. Obie strony wydały niewiarygodnie duże sumy, by to właśnie ich przedstawiciele byli najlepsi. Na przykład Bułgaria, która jest relatywnie małym państwem, w pewnym momencie zdobyła piąte miejsce na mistrzostwach olimpijskich, co jest absurdalne z uwagi na skalę i możliwości tego kraju. To po prostu kolejne pole, na którym państwa chcą dowieść, że są lepsze. Oznacza to, że musimy sport uwolnić, musimy wrócić do podstaw, czyli do tego, żeby sport był źródłem szczęścia, radości, pozbawiony był komercji i klasycznej konkurencji. Widać obecnie, że mamy sfrustrowanych ludzi, którzy siedzą w domu, piją piwo, otwierają czipsy i przyglądają się, jak najlepszy polski skoczek wykonuje skok wzwyż. Zamiast samodzielnie coś zrobić, siedzą przed telewizorem. Lepiej byłoby, by przeskoczyli przez swój ogrodowy płotek, niż dalej siedzieli przed telewizorem i oglądali te skoki.
Czy widzi Pan szansę poprawy tego, co dzieje się ze sportem? Czy rozwiązaniem mógłby być rozwój sportu amatorskiego?
Tak, między innymi sposobem, by wrócić do tego, co było, jest bojkot. Wraz z innymi osobami założyłem ruch społeczny, który zachęca do bojkotu mistrzostw świata w piłce nożnej w 2018 roku. Będziemy to robić w Niemczech, Austrii, może też w innych państwach. Chodzi o to, by jak najwięcej ludzi zbojkotowało mistrzostwa i nie oglądało ich w telewizji. Myślę, że piłkarze nie będą otrzymywać tak wysokich gaż, jeśli nikt nie będzie ich oglądał.
Czy nie boi się Pan o życie? Sądząc z tego, jak waleczni są piłkarscy kibice, to nawoływanie do bojkotu rozgrywek jest proszeniem się o guza.
Tak, ale w przeciwieństwie do większości fanów piłki nożnej znam judo i umiem się boksować, więc myślę, że mam większe szanse niż oni.
Czyli do swojego ruchu zaprasza Pan tylko osoby wysportowane i znające sztuki walki?
Nie, nikt nikogo nie będzie zaczepiał i do czegoś namawiał. Wystarczy, że ludzie nie włączą telewizorów i zamiast oglądać mistrzostwa, wyjdą z domu.
Napisał Pan, że amator to nie dyletant, ale ten, który kocha. Taki jest źródłosłów tego słowa. Którą dziedzinę Pan pokochał najbardziej?
Książka jest tak zbudowana, że próbowałem podejść pozytywnie do każdej dyscypliny. W wielu przypadkach pojawiał się moment zakochania. Były takie dyscypliny, które były mi wcześniej całkiem obce, na przykład jazda konna. W momencie, gdy spostrzegłem, że chodzi w tym o komunikację z koniem, całkowicie mnie to zafascynowało, mimo że nadal postrzegam ujeżdżanie jako trochę dziwny sport.
Pisze Pan, że sam się sobie dziwi, ale nagle ma Pan ochotę kogoś złapać i przerzucić. Dlaczego akurat ma Pan ochotę na zapasy? Poznał Pan tyle innych pięknych dyscyplin.
To był tylko przykład. Nachodzi mnie ochota także na inne dyscypliny. Przez ten przykład chciałem pokazać, że nawet coś takiego dziwnego jak zapasy potrafi zafascynować.
Raczej nie zdarza się Panu tęsknić za gimnastyką sportową?
Zdecydowanie nie. To był dla mnie momentami koszmar. Z tej dziedziny jedynie kółka były dla mnie odrobinę fascynujące. Jednak nawet w takim sporcie jak gimnastyka, która generalnie mnie odrzucała, pojawiały się momenty pełne fascynacji.
Czy myśli Pan, że to, czego Pan przez te cztery lata dokonał, to największe, najbardziej spektakularne osiągnięcie w życiu, czy ma Pan coś nowego w zanadrzu?
W życiu doświadczyłem wielu bardzo ciekawych rzeczy i przygód. Jest to tylko jedno z wielu doświadczeń.
Czy możemy jeszcze w Polsce liczyć na inne Pana książki?
Mam ogromną nadzieję, że tak się stanie. Kilka lat temu była w Polsce opublikowano inną moją książkę „Kolekcjoner światów” i z tego, co wiem, zainteresowanie nią było niewielkie. Wiele teraz zależy od tego, jak będzie przyjęta „Moja olimpiada”. Wydawnictwa lubią bazować swoje przyszłe inwestycje na sukcesach, więc jeśli jedna książka pisarza nie sprzedała się zbyt dobrze, trudno przewidzieć, czy warto inwestować w kolejną. Dodatkowo wszędzie na świecie mamy do czynienia ze zjawiskiem, że tłumaczy się przede wszystkim literaturę anglojęzyczną, a szczególnie amerykańską. Nawet jak spoglądam na to, co wydają polskie wydawnictwa, to w dużej mierze są to tłumaczenia amerykańskich książek, natomiast w niewielkim stopniu tłumaczy się literaturę państw ościennych. Żeby to podsumować jednym zdaniem: Amerykaninowi wystarczy, że umie napisać poprawnie swoje nazwisko, żeby wydano mu książkę, natomiast Europejczycy muszą być geniuszami.
Rozmawiała: Magdalena Mądrzak