Podobno prawdziwie modny gentleman nosi tylko to, co było modne sezon temu. Jestem wyznawcą tego poglądu i czasem usprawiedliwiam się nim, gdy recenzuję książkę, która ukazała się jakiś czas temu. W tym wypadku mam konkretnie półroczne opóźnienie. Marek Krajewski książkami o policjancie Eberhardzie Mocku wprowadziły w pierwszych latach XXI wieku modę na kryminały retro. Miał wielką siłę oddziaływania, bo nagle okazało się, że jest w Polsce wielu twórców, którzy doskonale podjęli konwencję i rozwijają ją ku uciesze czytelników. Staliśmy się istną krynicą talentów, do których należą m.in. Marcin Wroński czy Konrad Lewandowski. Sam Krajewski przez lata stworzył kilkanaście powieści, których bohaterami byli Mock, a potem, gdy uznał, że czas postawić na inną kartę, Edward Popielski. Ta druga seria nie cieszyła się już taką sympatią czytelników. Być może dlatego autor postanowił wrócić do tego policjanta, którego pokochały rzesze wrocławian i nie tylko. Oczywiście tytuł nie mógł być inny niż po prostu „Mock”, by czytelnik od razu dostał informację, że jego ulubieniec powrócił. I to w dobrym stylu. Dostajemy zalążek Mocka, którego najbardziej charakterystyczne cechy jeszcze się tworzą, podobnie jak jego policyjna kariera. Ta może lec w gruzach, bo namówiony przez przełożonego wziął udział w wieczorku integracyjnym o nietypowym przebiegu. A potem dostajemy intrygę w bardzo „mockowym” klimacie – ponurą, brutalną, obnażającą mieszczańską pruderię. W tle górują Hala Stulecia i zbliżająca się wizyta najjaśniejszego pana. Jak zwykle w stylu noir wynurzamy się w rynsztoku i brudzie, z którego nikt nie wychodzi czysty. To naprawdę dobry kryminał o społeczno-historycznym zacięciu. Dobrze też, że autor zatęsknił za bohaterem, który przyniósł mu literacki sukces.