To będzie historia o jednym zdaniu, które zabiło książkę.
Autor to przede wszystkim podróżnik, który ma umiejętność organizacji wypraw w niedostępne rejony świata. Tym razem z grupą podobnych mu zapaleńców ruszył na Drogę Umarłych, czyli szlakiem wytyczonym przez palec Stalina. Transpolarna Magistrala Kolejowa miała wieść w rejonie podbiegunowym, łącząc miasta nad rzekami Ob i Jenisej – łącznie 1300 km. Po śmierci Stalina, na którego rozkaz do pracy nad tym horrendalnie bezużytecznym i kosztownym projektem zatrudniono więźniów sowieckich łagrów, budowę przerwano, a linia niszczeje do dziś. Uczestnicy wyprawy chcieli dotrzeć do tzw. łagru zero, czyli położonego najgłębiej na Syberii. Książka jest relacją z tej wyprawy. Wydaje mi się, że warto było oddać ten tekst w ręce ghost writera. Mimo że brak w nim wyraźnych błędów, autor bierze udział w poważnych i obiektywnie fascynujących wydarzeniach, brak jednak w tej relacji niezbędnego ducha, brak umiejętności ciekawego opowiadania. W związku z tym książkę tę należy zakwalifikować do dziedziny dziennikarstwa reporterskiego, nie zaś literatury.
A teraz da capo. Wracam do zdania, które w moich oczach kompletnie zdyskwalifikowało autora. Opisał swoją wizytę w towarzystwie fotoreporterki w domu byłego więźnia sowieckich łagrów, jednego z nielicznych ocalałych budowniczych Drogi Umarłych. Pan Wiesław Krawczyński ma 94 lata; przyjął dziennikarzy w garniturze i pod krawatem. Autor wybrał się do niego w odwiedziny ubrany w powyciągany, sportowy sweter i dżinsy. Po tej informacji straciłem zainteresowanie panem Grzywaczewskim i jego dokonaniami.