Jestem fanem Pratchetta od dawna. Żałuję, że to ostatnie jego dzieło, ale o ile wiem, sam autor nie chciał, by zostało w tej formie wydane. Uważał ten tom za niedokończony i liczył, że skończy go jego córka. Tak się jednak nie stało i otrzymaliśmy… no cóż, dzieło niedokończone, niecałe, niedopracowane. Cała frajda czytania Pratchetta polega na tym, że w najprostszych zdaniach, krótkich akapitach, paru dosłownie słowach krył pułapki, gierki, żarciki, filozoficzne, niebanalne myśli. Ich stężenie zawsze było spore i dlatego tak przyjemnie się go czytało i to po wielokroć. Tymczasem „Pasterska korona” tylko miejscami jest nafaszerowana po pratchettowsku. W wielu miejscach jest… zwykła i opowiada normalną historię ze świata fantazji. Chwilami, gdy już traciłem nadzieję, nagle nadziewałem się na kolejny doskonały fragment, pisany w niepodrabialnym stylu twórcy Świata Dysku. Tak więc jest to książka nierówna, choć nie żałuję, że nie stało się zadość życzeniu autora, by jego komputer z całą zawartością po jego śmierci rozjechał walec.
A co do fabuły, jest to historia z serii o czarownicach, pełna jest więc Nac Mac Feegli i sympatycznej Tiffany z zacnego rodu Obolałych. Jak zwykle muszą stawić razem czoło wielu nieszczęściom tego świata. Co interesujące, Pratchett przedstawił w tym tomie swoją wizję genderyzacji świata oraz znalazł znakomitą metodę na emancypację emerytów spod niepodzielnego władztwa ich żon.
Terry Pratchett – Pasterska korona
Subscribe
0 komentarzy
Oldest