Zakochałem się w pani Milenie wiele lat temu, gdy przeczytałem jej pierwszą powieść pt. „Podatek”. Wbrew tytułowi było to leciutkie, pełne humoru fantasy, a podatek należało płacić od magii. Dla mnie to autorka, która pisze za mało, choć w ostatnich latach się rozkręca i trzymam za nią kciuki.
Jej najnowsza powieść to komedia kryminalna, w której magii nie ma, za to jest zakład produkcyjny, w którym pewnego dnia objawia się trup. Trupa – za życia oczywiście – nikt nie lubił, a niektórzy nawet go solennie nienawidzili. Mieli za co. Jego bezpośrednia konkurentka w firmie lży denata nawet w obliczu policji. Staje się oczywiście pierwszą podejrzaną.
Jak to zazwyczaj bywa w kryminałach typu cozy mysteries , zabójcą musi być któryś z pracowników. Śledztwo – nie to oficjalne, oczywiście – toczy jeden z inżynierów, bo jest wielbicielem kryminałów. Nawet Państwo nie przypuszczają, jaką galerię niebywałych, pełnych nieoczekiwanych talentów postaci stworzyła autorka. Ich zderzenie w obliczu zbrodni zapewnia znakomitą zabawę.
Dla mnie najlepsze „kawałki” tej książki to drwina ze stosunków między działami oraz szkoleń, których przekazy utrwalone w głowach zespołu stanowią znakomite pole do wyśmiania. Moją ulubioną postacią jest behapowiec, który tak bardzo boi się wypadku w miejscu pracy, że wynajduje najbardziej przerażające zdjęcia, ilustrujące skutki nieprzestrzegania zasad BHP, by z lubością demonstrować je pracownikom. Skoro tak lubi makabrę, to może on zabił?